Pocisk, jak wykazała sekcja zwłok, zabił go od razu. Ciało 29-letniego mężczyzny zostało porzucone przed szpitalem wojskowym przy Szaserów w Warszawie. Okoliczności śmierci miał wyjaśnić nadkomisarz Maciej Banasiak z Komendy Stołecznej Policji. Zgodził się opowiedzieć nam o sprawie, która doprowadziła do rozbicia jednego z największych gangów, działających wówczas w stolicy i jej okolicach.
Leżał na plecach. Na jego kurtce, na wysokości serca, odznaczała się ciemna plama krwi. Mężczyzna był martwy, kiedy został znaleziony niedaleko podjazdu dla karetek szpitala przy ulicy Szaserów w Warszawie. Lekarze nie mieli tu już nic do roboty. Zadzwonili po policję.
Tego dnia, 18 marca 2009 roku, dyżur w wydziale do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw Komendy Stołecznej Policji miał nadkomisarz Maciej Banasiak.
W taki - dość przypadkowy sposób - został powiązany ze sprawą, która niedługo potem skończy się rozbiciem jednego z największych ówczesnych gangów.
"Rana na klatce piersiowej, najpewniej rana wylotowa po pocisku" - zapisał w notatce służbowej z oględzin zwłok. Razem z prokuratorem zrobili zdjęcia drugiej rany - znajdującej się na plecach. Wyglądało to na jeden śmiertelny strzał. Pocisk przeszedł przez serce. W ciągu kilku godzin od przyjazdu na miejsce odnalezienia ciała nadkomisarz Banasiak miał już wyobrażenie tego, co działo się z leżącym przed nim mężczyzną przed śmiercią. Ktoś strzelił mu w plecy i natychmiast pozbawił go życia. Potem jego ciało zostało zabrane przez kogoś i porzucone przed szpitalem.
Wiadomo było, że ci, którzy go zostawili, nie mieli zbyt dużej wiedzy medycznej. Nie zauważyli, że wieziony przez nich mężczyzna nie ma żadnych szans na ratunek, bo już nie żyje. Oprócz tego jasne było, że muszą mieć coś na sumieniu, skoro ograniczyli się do porzucenia ciała bez upewnienia się, czy i kiedy ktoś się nim zainteresuje.
Źródła
- Zmarły to Tomasz W., 29 lat. Syn znanego warszawskiego przedsiębiorcy - zakomunikował Banasiakowi jeden z kolegów z komendy stołecznej. Ciało denata rozpoznali jego rodzice. Przez kilka chwil Banasiak brał pod uwagę, że do zbrodni doszło na tle rabunkowym. Może 29-latek został porwany dla okupu, a sterroryzowana rodzina nie zgłosiła tego policji? Szybko jednak porzucił te myśli po rozmowie z ojcem zastrzelonego.
- Zawsze go do gangsterki ciągnęło. Kręcił się z podejrzanymi ludźmi, nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego. Nie robił tego dla pieniędzy, bo miał wszystko, co tylko chciał - opowiadał funkcjonariuszowi załamany ojciec.
Faktycznie, o zamiłowaniu Tomasza W. do trzymania się z ludźmi żyjącymi z przestępstw, policjanci dowiedzieli się też z innych źródeł.
- Korzystamy z osobowych źródeł informacji, tak to się fachowo nazywa. To najczęściej drobni złodzieje i oszuści będący na wolności, którzy dla własnego interesu stają się na pewnym etapie naszymi informatorami - opowiada nadkomisarz Banasiak.
Informatorzy twierdzili, że Tomasz W. znany był jako "Króciak" w grupie osób związanych z grupą markowską, która po upadku "Pruszkowa" i "Wołomina" stała się jedną z największych grup przestępczych działających w kraju.
Rozkminka
Skoro "Króciak" miał powiązania z grupą "Salaputa", to - jak domniemywali policjanci - być może za zbrodnią stali jego główni wrogowie, czyli członkowie grupy "Szkatułowej", która przed laty związana była z gangiem pruszkowskim. Nazwa pochodzi od pseudonimu ich przywódcy, czyli Rafała S. "Szkatuły".
- Wtedy była to myśl niepoparta żadnym materiałem dowodowym. Ot, zwykłe przeczucie i analiza, kto z kim mógł mieć sprawy do załatwienia w gangsterskim stylu. Na szczęście członkowie różnych grup przestępczych mają ze sobą dwie cechy wspólne: znają się nawzajem bardzo dobrze, bo to nie jest wcale duża grupa społeczna. Po drugie: są szalenie gadatliwi, lubią przed sobą popisywać się wiedzą - mówi Banasiak.
Tę skłonność do opowiadania wydarzeń z przestępczych akcji policjanci szybko przekuli na bardzo konkretną wiedzę. "Na drutach" (czyli na podsłuchu) mieli kilka osób związanych z tak zwaną grupą modlińską. Najgłośniej o niej było w 2000 roku, po pamiętnej eksplozji bomby w Nowym Dworze Mazowieckim, gdzie zginęły cztery postronne osoby.
- Z podsłuchów wynikało, że 18 marca doszło do "rozkminki" na cmentarzu w Markach. "Rozkminka" w tym wypadku znaczy tyle, że dwie zwalczające się grupy miały omówić sposób podziału zysków od prostytutek stojących na trasie z Warszawy do Pułtuska - opowiada nadkomisarz Banasiak.
Wybrany cmentarz jest wciśnięty w las położony na północny wschód od centrum Marek. Najbliższe zabudowania to duże zakłady produkcyjne i kilka domów jednorodzinnych przy ulicy Bandurskiego. W założeniu - jak wynikało z podsłuchanych przez policję rozmów - negocjacje miały być pokojowe. Skończyło się jednak na strzelaninie: pomiędzy grobami ukryło się czterech ludzi "Salaputa", którzy otworzyli ogień w kierunku ośmiu "szkatułowych".
- Byliśmy potem na tamtym cmentarzu i zabezpieczyliśmy kilkadziesiąt łusek po wystrzelonych pociskach z pistoletów maszynowych - opowiada nadkomisarz Banasiak.
Przyjęty na tamtą chwilę scenariusz był taki: ludzie z gangu "szkatułowego" odparli atak i trafili "Króciaka". Pewne było to, że 29-latek zginął w czasie potyczki grup przestępczych. A skoro tak, to policja musi działać natychmiast. W komendzie stołecznej powołana została grupa, która miała jak najszybciej wytypować i zatrzymać uczestników zajścia - zanim nastąpi rewanż ze strony drugiej grupy.
- To była mrówcza i cholernie wyczerpująca praca. Gangsterzy może nie zostaliby z otwartymi drzwiami powitani w Mensie, ale po strzelaninie mieli na tyle rozumu w głowie, żeby wiedzieć, że muszą się ukryć - opuszczali dotychczasowe domy i mieszkania i przenosili się gdzieś, gdzie mogliby przeczekać burzę. Dzień i noc ustalaliśmy, kogo i gdzie możemy zatrzymać - wspomina policjant.
Akcja
Po kilkunastu dniach przygotowana została lista ponad dwudziestu nazwisk i adresów, pod którymi mogli przebywać.
- Taką listę tworzy się za pomocą wspomnianych już "osobowych źródeł informacji", ale też ustaleń funkcjonariuszy. Dyskretnie obserwujemy osoby, które według naszej wiedzy mogą mieć kontakt z poszukiwanymi. Analizujemy też billingi i logowania telefonów komórkowych - tłumaczy funkcjonariusz.
Do wszystkich zatrzymań - jeżeli jest to tylko możliwe - powinno dojść w tym samym momencie.
- Zatrzymania potęgują czujność członków grupy, którzy pozostają na wolności. Jeżeli kogoś nie zatrzymamy podczas pierwszej akcji, to szanse na sukces przy drugim podejściu mocno maleją - opowiada policjant.
- Uczestniczył pan w zatrzymaniach? - dopytuję.
- Jako bierny uczestnik. Stałem na półpiętrze, niedaleko mieszkania, gdzie wyważano drzwi. Po tragedii w Magdalence w zatrzymaniu niebezpiecznych i uzbrojonych bandytów mogą brać udział tylko wyszkoleni kontrterroryści - odpowiada.
Ponad dwustu policjantów z wydziału do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw, z oddziałów realizacyjnych i pododdziałów kontrterrorystycznych z całego kraju 6 kwietnia 2009 roku o czwartej nad ranem wzięło udział w odprawie przed jedną z największych akcji w tamtym czasie.
- Mieliśmy gotowy plan. Poszczególne grupy miały w tym samym momencie o godzinie szóstej rano wejść pod kilkanaście adresów w Warszawie. Oprócz tego zatrzymani mieli być ludzie w Markach, Radzyminie, Nowym Dworze Mazowieckim i Grodzisku Mazowieckim - wylicza nadkomisarz Banasiak.
Najważniejszą osobą do zatrzymania był Andrzej P., pseudonim Salaput, domniemany szef gangu. Oprócz niego policja chciała dopaść wszystkich innych znaczących gangsterów.
- Co się dzieje, kiedy pod wskazanym adresem, oprócz poszukiwanego, są członkowie jego rodziny? Żona, dzieci, babcia? - pytam.
- Jeśli ktoś decyduje się na zabawę w gangsterkę, to musi wiedzieć, że ściąga na najbliższych ryzyko przeżycia mocno traumatycznych chwil. Kiedy wchodzimy, unieszkodliwiamy wszystkich. Niekoniecznie zakładamy im kajdanki, ale każemy się położyć, żeby nikt nie stanowił dla nas zagrożenia. Dopiero kiedy sytuacja jest opanowana, sprawdzamy, kto jest kim - odpowiada policjant.
Ostatecznie zatrzymanych zostało 15 gangsterów. "Salaputa" nie było niestety pod wytypowanym adresem. Na jego schwytanie funkcjonariusze musieli jeszcze poczekać.
Złamany
Zatrzymanie prawdopodobnych członków gangu to jednak żaden sukces, dopóki - jak przekazuje nadkom. Banasiak - ktoś z tej grupy nie zdecyduje się na współpracę z policją.
- Nasze wyobrażenie o przebiegu zdarzenia i sposobie organizacji gangu musimy przekuć na materiał, który zostanie potem zaakceptowany przez sąd. Bez przekonania kogoś z zatrzymanych do współpracy mogliśmy spróbować co najwyżej odtworzyć, kto zastrzelił "Króciaka" i kto nie udzielił mu pomocy. A my musieliśmy dowieść, że mamy do czynienia ze zbrojną grupą przestępczą - opowiada policjant.
Na początku - w momencie zatrzymania, kiedy leżąc na podłodze w kajdankach, są fotografowani przez funkcjonariuszy operacyjnych - gangsterzy są twardzi. Potrafią odgrażać się funkcjonariuszom, uspokajają swoich domowników.
- Po tym, jak już trafią na komendę, przychodzi refleksja. Zaczynają kombinować i kalkulować. Dopytują, ile im grozi i za co. Zaczynają ważyć, co jest dla nich ważniejsze: wierność gangsterskim wartościom, czy ich własna przyszłość. Nie spotkałem jeszcze osoby, która nie miałaby takiego momentu zastanowienia - mówi Banasiak.
W poniedziałek, 6 kwietnia 2009 roku w gmachu Komendy Stołecznej Policji zaroiło się od ludzi łączonych z gangiem markowskim: w pokojach na rozmowy z policjantami czekał 46-letni Wojciech Sz., ps. Komandos, 29-letni Mariusz F., ps. Fortuniak, 27-letni Dariusz D., ps. Zbirek, 25-letni Marcin P., ps. Cinek, 26-letni Sławomir S., ps. Siębor, 21-letni Mariusz R., ps. Kaczor, 33-letni Paweł J., ps. Jabłonka, 22-letni Kamil M., 31-letni Rafał P. i 21-letni Rafał K., ps. Dragon.
Szukając najsłabszego ogniwa, czyli osoby, która jako pierwsza zdecyduje się mówić, policjanci zwrócili uwagę na tego ostatniego: nie miał bogatej kartoteki ani stażu w kryminale. Na nim - jak wydawało się policjantom - najłatwiej było zrobić mocne wrażenie i przekonać, że nie ma co przekreślać swojego życia za kolegów.
- Jak to się robi? No cóż, najczęściej z grubej rury mówi się: wiemy, że to ty będziesz odpowiadał z artykułu sto czterdzieści osiem, czyli za zabójstwo. Często blefujemy. Tworzymy wrażenie, że doszło do tragicznego dla przesłuchiwanego nieporozumienia. Kiedy delikwent zaczyna się tłumaczyć, mówimy, że mamy już zeznania wszystkich kumpli i że jego krętactwa nie mają sensu. Kiedy wystraszony delikwent zaczyna rzucać szczegółami, wzruszamy ramionami, mówiąc, że już to wszystko wiemy. Chodzi o wywarcie psychicznej przewagi - opowiada nadkomisarz Banasiak.
Niestety, wytypowany na najsłabszego z grona zatrzymanych "Dragon" okazał się najmniej skory do współpracy. Wydawał się - jak wspomina rozmawiający z nami policjant - dumny z tego, że może wreszcie zademonstrować pełne oddanie grupie.
- To był jeden z nielicznych przypadków, kiedy na zatrzymanym żadnego wrażenia nie robiło widmo kary, nie żal mu było zostawiać wolności - przyznaje Maciej Banasiak.
Mijały godziny, a przełomu ciągle nie było. Wśród policjantów pracujących w gmachu przy ulicy Nowolipie robiło się nerwowo. W końcu na pracę z zatrzymanym mają 48 godzin, a w tym musi się jeszcze znaleźć czas na złożenie wyjaśnień przed prokuratorem. Zanim jednak zdążyli się na dobre zestresować, stało się to, na co liczyli: jeden z zatrzymanych nie wytrzymał presji. Który? Tego rozmawiający z nami policjant nie chce zdradzać. Mówi jedynie, że policjanci byli nieco zaskoczeni jego reakcją.
- Wielki, dopakowany facet z fizjonomią zabijaki. W pewnym momencie po prostu zalał się łzami i zaczął sypać. Przekonywał, że na "rozkminkę" co prawda pojechał, ale do nikogo nie strzelał. Nie zamierzał za to trafić na kilkanaście lat do celi - mówi Banasiak.
Wszyscy zatrzymani przebywali w pomieszczeniach znajdujących się po obu stronach tego samego korytarza Komendy Stołecznej Policji. Po tym, jak jeden zaczął mówić, na korytarzu zrobił się ruch. Funkcjonariusze krążyli pomiędzy pokojami, w których trwały przesłuchania i przekazywali mimochodem zdobyte informacje innym zatrzymanym, a ci utwierdzali się w przekonaniu, że policja faktycznie ma już ich rozpracowanych.
Śmierć na cmentarzu
Po kilku takich spacerach pomiędzy zatrzymanymi policjanci wiedzieli już, co naprawdę stało się na cmentarzu w Markach i jak naprawdę zginął "Króciak".
Gangsterzy z Marek i ich znajomi pojechali na "rozkminkę". Wśród nich był Tomasz W., który niedługo potem stracił życie. W pewnym momencie otworzyli oni ogień do członków grupy "szkatułowej". Nikogo jednak nie trafili. Kiedy ostrzelani rywale uciekli, członkowie gangu markowskiego zaczęli przygotowywać się do ich powrotu - starali się przeładować pistolety, żeby były gotowe do ponownej konfrontacji.
I wtedy doszło do śmiertelnego postrzału. Za "Króciakiem" stał "Mundek", czyli ledwie 21-letni Michał S. Z gangiem związany od lat nastoletnich, wcześniej był karany za wymuszenia rozbójnicze. Na wizji lokalnej na cmentarzu w Markach kompletnie się rozkleił.
"Próbowałem przeładować i był wystrzał" - mówił przez łzy. Opowiadał, że stojący "Króciak" zdążył tylko jęknąć "o Jezu!". Potem Mundek pokazywał prokuratorowi i policjantom na fantomie, jak niósł postrzelonego kolegę do samochodu przez cmentarz i załadował go do samochodu. Mówił też, gdzie i jak zostawił kolegę przed szpitalem.
***
Kiedy Mundek brał udział w wizji lokalnej, zatrzymany był już Andrzej P., ps. Salaput. Wpadł niecałe dwa tygodnie po wielkiej akcji policyjnej. 44-letni wówczas mężczyzna został zauważony w jednej z warszawskich restauracji z orientalnym jedzeniem. "Salaputowi" towarzyszył Tomasz K., jeden z najważniejszych żołnierzy gangstera.
- W momencie przekazania sprawy do prokuratury nasz - policyjny - udział się kończy. Potem mogłem już tylko z perspektywy widza obserwować to, co dzieje się ze sprawą - opowiada nadkomisarz Banasiak.
Historia ta skończyła się prawomocnym wyrokiem dopiero w 2019 roku. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał wcześniejszy wyrok sądu okręgowego, który skazał Andrzeja P., pseudonim Salaput, na 15 lat więzienia za kierowanie grupą markowską.
Zatrzymany podczas obławy 6 kwietnia 2009 roku Wojciech Sz., ps. Komandos musi spędzić za kratkami 25 lat. Na taką karę został skazany za członkostwo w grupie markowskiej oraz za udział w strzelaninie na cmentarzu w Markach. Ponieważ "Komandos" odsiedział wcześniej 12 lat za zabójstwo policjanta, sąd uznał, że trzeba go na jak najdłużej wyeliminować ze społeczeństwa. "Komandos" do końca twierdził, że jest niewinny. - Wtedy (za zabójstwo policjanta w Żyrardowie - red.) siedziałem słusznie, teraz siedzę niesłusznie. To żadna frajda siedzieć za friko - mówił podczas jednej z rozpraw.
Rafał K., ps. Dragon - którego policjanci początkowo mieli za najsłabsze ogniwo - został skazany na 15 lat pozbawienia wolności. Michał S., który miał przypadkowo zastrzelić "Króciaka", został prawomocnie skazany na 10 lat więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci i za udział w grupie przestępczej.
***
- Opowiedziałem tę historię, bo właśnie tak najczęściej wygląda walka z grupami przestępczymi. Na szczęście życie gangstera wybiera ledwie garstka osób. Po kilku latach pracy w policji człowiek się orientuje, że ma do czynienia ciągle z tymi samymi ludźmi, w różnych konfiguracjach. Są też osoby, które co jakiś czas im towarzyszą, ale szybko orientują się, że to droga donikąd - podkreśla Maciej Banasiak.
Jego zdaniem czasy zorganizowanej przestępczości w Polsce są już historią. Po chwili zastanowienia zaznacza jednak: "przynajmniej w takim kształcie, w jakim wyobrażamy sobie gangsterów". - Narkotyki i nielegalny hazard zostały ostatnią kroplówką, trzymającą grupy w starym stylu przy życiu. Wymuszenia rozbójnicze i porwania w dobie monitoringów i rozwoju laboratoriów kryminalistycznych stały się dla wielu zbyt ryzykowne. Prostytucja przeniosła się do sieci - wylicza policjant.
- Kto zastąpił dawne gangi? - pytam.
- Przestępcy gospodarczy. Ale do ich "działalności" trzeba innych cech niż odwaga i napakowane mięśnie. Dla wielu dawnych gangsterów to świat, do którego próg wejścia jest za wysoki - kończy Maciej Banasiak.
***
Nadkomisarz Maciej Banasiak pełni dziś obowiązki naczelnika wydziału kryminalnego komisariatu na warszawskiej Białołęce. Przeniósł się tam z Komendy Głównej Policji, żeby - jak mówi - być bliżej rozwiązywania spraw kryminalnych. Był jednym ze współtwórców policyjnego Archiwum X w Komendzie Stołecznej Policji, która rozwikłuje nierozwiązane zagadki kryminalne sprzed lat.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: KSP