Warszawa, wieczór w lutym 2008 roku. Ferrari pędzi - jak stwierdzi później warszawski sąd - 150 kilometrów na godzinę. Jezdnia jest nierówna, samochód wpada w poślizg. Na miejscu ginie 30-letni Jarosław Zabiega, dziennikarz motoryzacyjny. Maciej Zientarski, który zdaniem sądu siedział za kierownicą, w stanie krytycznym trafia do szpitala. W jednym momencie na zawsze zmienia się życie wielu osób. Materiał "Czarno na białym".
Co pamięta z wypadku? - Nic - odpowiada Zientarski. - Z rok albo dwa przed wypadkiem pamięci nie mam. W ogóle nie pamiętam szpitala, rehabilitacji, całego dochodzenia do zdrowia. Tego w mojej głowie w ogóle nie ma - mówi.
Maciej Zientarski miesiąc był w śpiączce. Doznał rozległych urazów głowy, klatki piersiowej, kręgosłupa i kończyn. To, że żyje niejeden nazywa cudem.
Czy zdarza mu się czasem zapomnieć to, co się wydarzyło w poprzedni dzień? - Czasami? To mało powiedziane. Prawie zawsze - precyzuje. Na pytanie, czy może się zdarzyć, że nie będzie pamiętał również tej rozmowy, odpowiada: - Tak, oczywiście.
- Dlatego wszystko zapisuję, żeby nie zapomnieć. Druga moja pamięć, to moja żona, Magda. Jak się budzimy rano, odwraca się do mnie i mówi tak: Maciek, wczoraj było to i to. A dzisiaj będzie to i to, opowiada.
Magda to druga żona Macieja Zientarskiego, znają się jeszcze z liceum, ale parą stali się już po tragicznym wypadku w czasie rehabilitacji Macieja. To ona była przy nim w momencie dla niego najtrudniejszym, w momencie, gdy musiał zmierzyć się i z depresją i z nienawiścią ludzi.
Jak mówi Magda Zientarska, "przykro było na niego patrzeć". - Na początku powodowało to w nim chęć odebrania sobie życia. I tylko moja silna wola i pilnowanie go sprawiły, że tego nie zrobił - ocenia.
"Wypadku w mojej głowie w ogóle nie ma"
Ojciec Macieja, Włodzimierz Zientarski opowiada, co syn stracił. Był młody, prowadził programy telewizyjne, był popularnym dziennikarzem motoryzacyjnym. - Przychodził do nas i mówił: wiesz co, ja się idę zabić. I znikał, bo nie było z nim kontaktu, nawet telefonem nie umiał się posługiwać i nie było go całymi wieczorami. Już się zabił? Czy jeszcze się nie zabił? - wspomina ojciec.
- Był duszą towarzystwa, ludzie go bardzo lubili. Do wypadku. Wtedy się wszystko zmieniło. Wtedy zaczęły działać odia różne i te odia do dziś funkcjonują. Rozleciała się rodzina Maćka i w pewnym momencie został sam. Ja zostałem jego kuratorem, bo Maciek jest częściowo do dzisiaj ubezwłasnowolniony - kontynuuje ojciec. "W żadnej prasie nie podniesiono tego, że lekarze psychiatrzy podjęli decyzję o ubezwłasnowolnieniu częściowym Maćka".
- Jest mi bardzo przykro i to bardzo często nie daje mi w ogóle żyć. Bardzo często budzi mnie ten sam sen w nocy i już po nim nie śpię. Sen o tym wypadku - mówi Maciej. - To raczej jego wyobrażenie, bo tego wypadku w mojej głowie w ogóle nie ma, w ogóle nic nie pamiętam - wyjaśnia.
Teraz promuje bezpieczną jazdę. "Zginął mój przyjaciel"
- Umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym - brzmiało uzasadnienie wyroku Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa, który zapadł pięć lat po wypadku. Wyrok: trzy lata więzienia i osiem lat zakazu prowadzenia dla Zientarskiego, który - zdaniem sądu - prowadził Ferrari. - Popisywanie się, szarżowanie, pisk opon, brawura, zmienianie pasów w sposób nieprzewidywalny, bez kierunkowskazów, lawirowanie pomiędzy spokojnie jadącymi pojazdami - wyliczała wówczas sędzia.
Sąd II instancji zmniejszył karę do dwóch lat więzienia, ale ze względu na stan zdrowia Zientarski nigdy nie trafił za kraty. Obecnie sąd warunkowo zawiesił wykonanie kary, między innymi dlatego, że Zientarski prowadzi działalność charytatywną i promuje bezpieczną jazdę. - Mój przyjaciel zginął na miejscu. Nieodpowiedzialna jazda? Nie polecam - mówi w jednym z filmów.
- Mamy wyrok sądu, Maciek został uznany winnym i być może tak było, ja tego nie neguję. Tak mogło być, ale zawsze jest z tyłu głowy taka myśl: a co, jeśli nie? - pyta jego żona, Magda.
Czy mógł jechać 150 kilometrów na godzinę? - Dzisiaj powiem, że nie wiem, po prostu tego w mojej głowie w ogóle nie ma - powtarza Maciek Zientarski.
Na miejscu zginął Jarosław Zabiega, również dziennikarz motoryzacyjny. Jego partnerka i rodzina nie chcieli rozmawiać przed kamerą.
- Przepraszałem [ich - red.], ciągle chcę wszystkich przeprosić za to, co się stało. Niezależnie od tego, jak do tego doszło, przepraszam za to, że w ogóle się to stało - mówi Zientarski. - Mieliśmy razem [z Jarosławem - red.] robić program telewizyjny. Na tyle, ile pamiętam, wspominam go dobrze, jako dobrego kolegę. Dobrego fachowca od tych rzeczy, chciałem go wciągnąć w telewizję.
Utracił pamięć, pasja została
Pasją Zientarskiego od zawsze była motoryzacja, wciąż może o niej opowiadać godzinami. - Samochód jest czymś, co człowiek, mężczyzna kocha - twierdzi. - Kocha samochód, kocha nim jeździć, ale kocha również historie aut, proces powstawania, to co samochód mówi, dźwięk silnika, wszystko, to jest odczuwanie całości. Pasję mam i cały czas wiedza została - opowiada. - Nabyłem tę wiedzę długo przed wypadkiem i to w mojej głowie ciągle jest - dodaje.
Namiastką jego dawnego życia w mediach jest internetowy, motoryzacyjny kanał, który prowadzi wspólnie z kolegą.
- To był pomysł, żeby po pierwsze Maćka zająć, żeby trochę go uspokoić, wprowadzić na te tory, w których kiedyś był, czyli dziennikarstwa motoryzacyjnego, tylko tym razem bardzo amatorskiego - tłumaczy Dariusz Szubiak, przyjaciel Macieja.
- Niestety świetnie - odpowiada Zientarski na pytanie jak się dziś czuje. Dlaczego "niestety"? - Ludzie by mnie lepiej traktowali, jakbym był gościem bez ręki, bez nogi po tym wypadku, byłoby w nich jakieś współczucie.
"Dlaczego ten bandyta drogowy nie siedzi?", "Jak to czuć się i być mordercą?", "Niech ten drogowy morderca lepiej się trzyma z daleka od samochodów" - brzmią komentarze na jednym z jego profili w mediach społecznościowych.
Czy odbył się na nim pewnego rodzaju lincz? - Tak. I ciągle się odbywa - podkreśla Zientarski. - Tym, którzy mnie obwiniają chciałbym powiedzieć jedno: że mam nadzieję, że ich nigdy nic takiego nie spotka - dodaje.
- Widziałem, pokazywali mi - mówi o nagranych scenach z wypadku. - Zawiozła mnie tam moja żona. Dla mnie miejsce jak każde inne. Smutne, pełne bólu, ale nic mi się nie przypomniało - twierdzi.
Na pytanie, czy rozgrzeszył się już z tego kręci głową, zaprzecza. - Na pewno nie - odpowiada. Czy z każdym rokiem jest lepiej? - Nie - mówi bez wahania.
"Staram się odnaleźć sens życia"
Odpowiedź na pytanie, czy Maciej Zientarski wziął odpowiedzialność za ten wypadek jest dla jego ojca oczywista. - Wziął. Co człowiek może jeszcze zrobić? Nie ma majątku, nie ma zdrowia, kariera się zawaliła cała, a przecież był to bardzo popularny człowiek - odpowiada Włodzimierz Zientarski.
- Ja mu bardzo pomagam finansowo. Co on jeszcze może zrobić? Może pójść i podpalić się. Co może człowiek zrobić więcej?
Maciej Zientarski ma dziś 49 lat. Jest ojcem dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Jak mówi, "dla każdego szczęście ma inny wymiar".
Czy poddał się? - W jakimś stopniu na pewno tak - ocenia. Czy życie ma nadal sens? - Staram się go odnaleźć - odpowiada.
Autor: akw/adso / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24