Wygrana Bayernu Monachium w Lidze Mistrzów uruchomiła falę triumfalnej grafomanii, jakby to było polskie zwycięstwo i to nie w futbol, ale w bitwie pod Grunwaldem. Nie wiem, kto pobił rekord w zachwytach, bo akurat byłem na wakacjach i nawet o dymisji ministra Szumowskiego dowiedziałem się z dwudniowym opóźnieniem. Szaleństwo dopadło mnie dopiero po powrocie do Warszawy.
W kilka dni po naszym zbiorowym sukcesie, niczego się nie spodziewając, znalazłem w "Gazecie Wyborczej" tytuł "Sportowy kamień nieśmiertelności". Zaciekawiony, jak się coś takiego zdobywa, zacząłem czytać. Jako człowiek 80+ myślałem, że to może o Emilu Zatopku albo o Jessiem Owensie. Może o Paavo Nurmim, któremu Finowie wystawili pomnik. Ale nie. Okazało się, że to oda do Roberta Lewandowskiego. Autor Robert Stec już w pierwszym zdaniu zakomunikował, że "Lewandowski dawno temu zyskał rangę narodową". W moim pokoleniu przykładem rangi narodowej był Bolesław Chrobry, sądziłem, że rangę narodową zyskał Kościuszko, zyskał ją także Piłsudski, niektórzy twierdzą, że Dmowski, a wcześniej Kazimierz Wielki i Kopernik. Stec umieszcza w tym gronie Roberta Lewandowskiego i argumentuje nieodparcie: "Jeśli strzela milion goli - choćby w barwach drużyny z Niemiec, to strzela cała Polska, jak cały kraj skakał z Małyszem, jak niósł po złoto Stocha".
Ale to nie koniec. Stec bezkompromisowo zahacza o współczesną politykę. Jak strzela Lewandowski, to jesteśmy według dziennikarza "Gazety" bardziej razem, niż gdy Oscara dostaje "Ida", a nawet bardziej razem, niż w chwili, gdy Olga Tokarczuk dostaje Nobla. Bo jak zauważa Stec: "Artyści przepoławiają Polskę ze względów ideologicznych". Artyści mają to do siebie, że przepoławiają. Już za PRL-u władza miała kłopot z Noblem dla Miłosza, a dziś minister Gliński ma kłopot z Noblem dla Tokarczuk. Związek Radziecki został przepołowiony, jak dali Nobla Borisowi Pasternakowi, a jeszcze bardziej ich przepołowił Nobel dla Aleksandra Sołżenicyna. Mnie Tokarczuk też przepołowiła, bo jedne jej książki czytałem z zachwytem, a przy innych zasypiałem.
Kiedyś o sporcie do gazet pisali ludzie nieskomplikowani. Red. Szymkowiak, red. Głuszek, red. Matzenauer. Oni nawet nie znali połowy tych słów, których używa red. Stec. Z czasem sprawy zaczęły się jednak komplikować. O sporcie wypowiadają się obecnie autorzy oczytani i to doprowadziło do dzisiejszej katastrofy. Frazy stały się bogate, wyznania strzeliste, diagnozy godne najwybitniejszych kulturoznawców. Dajmy na to, taki przykład: "sportowcy tworzą dzieła neutralne, demonstrują wyższość nad rywalami w sposób krystalicznie czysty". Czy Państwo coś z tego rozumieją?
W swoim długim życiorysie dziennikarskim miałem epizod sportowy. Zamknąłem go, kiedy pojąłem, że nie starcza mi pomysłowości, zaczynam się powtarzać. Dziś obowiązują: "heroiczne wyczyny", "globalna elita", "absolutna wybitność", "napastnik kompletny". Wyobraźnia, elokwencja, erudycja bez granic. Tylko głupota się nie zmienia. Kiedy około 50 lat temu pisywałem o sporcie w "Szpilkach" (był taki tygodnik satyryczny), miałem takiego fisia, że walczyłem z nadużywaniem sportu w celach narodowo-patriotycznych, czyli politycznych. Z dopisywaniem sukcesom sportowym znaczenia, którego nie mają. Z pobudzaniem nastrojów triumfalnych przez zdarzenia, które na to nie zasługują. Na przykład dowodzeniem wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, bo na Kubie żyje biegacz Alberto Juantorena.
Latem 1974 roku, po niespodziewanym sukcesie naszej reprezentacji futbolowej znanej dziś jako "orły Górskiego", kiedy te "orły" zdobyły trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Niemczech, pisałem o komentarzach, które rozlały się po gazetach: "Jestem za tym, aby się cieszyć, ale nie jestem za tym, by przesadzać. Jeśli bowiem zwycięscy sportowcy mają świadczyć, ze kraj idzie w górę, to jak zachować się w obliczu porażek?". Dziś wynaleźliśmy na to sposób: fałszujemy chórem "Polacy, nic się nie stało".
Po mistrzostwach w 1974 roku rozlała się po Polsce, na niespotykaną dotąd skalę, fala narodowo-politycznego samochwalstwa. Władza zorganizowała triumfalny przejazd ulicami Warszawy drużyny wracającej z Niemiec. Czegoś podobnego wcześniej nie było, a przecież nie był to pierwszy w dziejach PRL sukces sportowy.
Po upadku komunizmu przez kilka następnych lat sądziłem, że używanie sportu do poprawy samopoczucia ludności, kiedy nie ma się czym pochwalić, to specjalność totalitaryzmu. Miałem nadzieję, że w demokracji nie będziemy potrzebowali takich podpórek, a sport nie jest do leczenia narodowych kompleksów. To było złudzenie. Polityczne używanie sportu okazało się chorobą ponadustrojową. W kibicowskie szaliki owijali się i Kwaśniewski, i Tusk, i Lech Kaczyński. Niestety nie ma racji komentator "Gazety". Sam wynik sportowy być może jest przezroczysty, ale pokusa, by go użyć, przezroczysta nie jest. I są niestety sportowcy, którzy lubią się władzy podlizać, a może czują się w obowiązku podziękować za tzw. troskę państwa i stworzenie warunków.
Przy okazji przestrzegam też przed ogłaszaniem nieśmiertelności sławy sportowej. Jest krótkotrwała jak żadna inna. Ale politykom to nie przeszkadza, bo oni i tak czas liczą od wyborów do wyborów.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24