|

"Nie tracimy nadziei, że do nas wrócą. Wszak ich wcześniejsze dzieje też były burzliwe"

Relikwie
Relikwie
Źródło: Archiwum Klasztoru Dominikanów w Lublinie, kolaż: tvn24.pl

Jerozolima, Konstantynopol, Kijów, potem Lublin. W tych miastach, od niemal siedemnastu stuleci, przechowywany był jeden z trzech największych fragmentów krzyża, na którym umarł Jezus Chrystus. Gdzie jest teraz? Nie wiadomo. Od kradzieży minęło niedawno 30 lat.

Artykuł dostępny w subskrypcji

To, co się wydarzyło 10 lutego 1991 roku w lubelskim klasztorze dominikanów, było szokiem dla wiernych. I choć od tego dnia minęły już trzy dekady, to nikt do dzisiaj nie rozwikłał zagadki.

Była za kwadrans szósta, gdy w stronę świątyni przy ulicy Złotej 9 szedł brat Iwo, żeby otworzyć ją przed niedzielną mszą. Ze zdumieniem odkrył, że drzwi są uchylone.

- Jako że były otwierane od środka, to przypuszczamy, iż w sobotę wieczorem ktoś schował się w świątyni i w nocy wszedł do kaplicy Firlejów, gdzie przechowywane były relikwie. Mówi się o dwóch osobach. Albo mieli oryginalne klucze, albo dorobili, ale w jakiś sposób otworzyli kratę i zabrali dwa srebrne relikwiarze – opowiada po latach ojciec Krzysztof Modras, przeor klasztoru.

"Myślę, że wiedzieli, co kradną"

W pierwszym relikwiarzu przechowywany był jeden z największych na świecie fragmentów Drzewa Krzyża Świętego, na którym umarł Jezus Chrystus. Fragment miał kształt zbliżony do krzyża greckiego, 30 na 30 centymetrów. W drugim relikwiarzu zaś znajdowała się drzazga, która w XVII wieku ułamała się z krzyża podczas czyszczenia pierwszego relikwiarza.

- Choć oba relikwiarze nie przedstawiały zbyt dużej wartości materialnej, to ich wartość religijna jest bezcenna. Myślę zresztą, że złodzieje wiedzieli, co kradną. Gdyby chodziło im wyłącznie o przetopienie relikwiarzy i uzyskanie w ten sposób srebra, to mogliby zabrać również srebrne wota dziękczynne z sąsiedniej gabloty. Tak się jednak nie stało. Jeśli nawet zrobili to jacyś lokalni "drobni złodziejaszkowie", to działali na czyjeś zlecenie – mówi o. Modras.

Według niego, nie jest też przypadkiem, że kradzież relikwii nastąpiła w czasie, gdy Polskę opuszczała Armia Radziecka.

- Na wschód jechały setki wagonów ze sprzętem wojskowym i żołnierzami. Myślę, że przewiezienie w ten sposób relikwii nie stanowiłoby większego problemu – mówi przeor.

Kierunek wschodni nie jest przypadkowy. - Zanim relikwie trafiły do Lublina, przechowywane były w cerkwi w Kijowie. Choć od tego czasu minęło wiele wieków, Kościół prawosławny mógłby dążyć do ich odzyskania. Poza tym swego czasu opowiadana była legenda, że dopiero gdy relikwie wrócą na Ukrainę, kraj ten odzyska niepodległość, co nastąpiło zresztą kilka miesięcy po kradzieży – podkreśla przeor. 24 sierpnia 1991 roku, czyli pół roku po kradzieży, Rada Najwyższa przyjęła "Akt proklamacji niepodległości Ukrainy".

Tak wyglądała relikwia
Tak wyglądała relikwia
Źródło: Archiwum Klasztoru Dominikanów w Lublinie

Jerozolima, Rzym i Konstantynopol

Żeby prześledzić dzieje relikwii, musimy cofnąć się do IV wieku. W 313 roku cesarz Konstantyn I Wielki wydał edykt mediolański, który dawał chrześcijanom swobodę wyznania, co zakończyło epokę prześladowań. Natomiast w 381 roku Teodozjusz Wielki (czyli ostatni cesarz władający zarówno zachodnią, jak i wschodnią częścią rzymskiego imperium) ogłosił edykt uznający chrześcijaństwo za religię panującą. Między tymi wydarzeniami, w 324 lub 326 roku, święta Helena - matka cesarza Konstantyna I Wielkiego - odbyła pielgrzymkę do Ziemi Świętej.

- Według jednej z wersji, w pustym zbiorniku na wodę, tuż obok Golgoty, znalazła kilka drewnianych krzyży. Jeden z nich wykazywał cudowną moc uzdrawiania chorych. Uznała, że to właśnie na nim ukrzyżowano Chrystusa – mówi o. Modras.

Krzyż Pański podzielono wtedy na wiele relikwii. Trzy z nich były jednak największe. Pierwsza została w Jerozolimie. Umieszczono ją w ufundowanej przez cesarza Konstantyna Bazylice Grobu Pańskiego.

Druga trafiła do Rzymu, gdzie przechowywana jest do dziś we wzniesionej w IV wieku na wzgórzu laterańskim bazylice, która właśnie dzięki tej relikwii zyskała wezwanie Santa Croce in Gerusalemme, czyli Świętego Krzyża z Jerozolimy.

Trzecią relikwię przekazano zaś do Konstantynopola i ulokowano w pałacu cesarskim, aby w VI wieku przenieść ją do zbudowanej w 537 roku świątyni Hagia Sophia. Została tam aż do XIII wieku.

- Konstantynopol był wówczas stolicą Cesarstwa Łacińskiego, czyli istniejącego w latach 1204-61 państwa utworzonego podczas IV wyprawy krzyżowej. Jeden z cesarzy łacińskich Baldwin II podarował w 1244 roku konstantynopolitańską relikwię Eliaszowi z Kortony, ekskomunikowanemu byłemu generałowi zakonu franciszkańskiego, który do Konstantynopola przybył jako poseł cesarza rzymskiego narodu niemieckiego Fryderyka II Hohenstaufa. Eliasz zawiózł relikwię do rodzinnej Cortony, gdzie przypuszczalnie pozostaje ona do dziś pod opieką tamtejszych franciszkanów – wyjaśnia o. Modras.

Wiano księżniczki Anny

W Konstantynopolu przez 350 lat przechowywana była jeszcze jedna relikwia Krzyża Pańskiego. Chodzi o tę, którą w IV wieku święta Helena zostawiła w Ziemi Świętej.

- W 638 roku Jerozolima została zdobyta przez wojska kalifa Omara. Relikwię przed przejęciem jej przez muzułmanów uratował cesarz wschodniorzymski Herakliusz – opowiada przeor.

Ten pierwotnie jerozolimski fragment Krzyża Świętego trafił z Konstantynopola na Ruś Kijowską.

- Stało się to w 988 roku, kiedy to książę kijowski Włodzimierz przyjął chrzest z rąk bizantyjskich mnichów i wziął za żonę księżniczkę Annę, siostrę cesarza bizantyjskiego Bazylego II. Anna przywiozła relikwię do Kijowa jako część wiana – tłumaczy nasz rozmówca.

Źródła mówią o tym, że relikwię umieszczono później w kijowskiej cerkwi Mądrości Bożej (jej budowę rozpoczęto w 1011 roku), czyli świątyni wzorowanej na konstantynopolitańskiej Hagii Sophii.

Kradzież relikwii w Lublinie
Relikwie zostały skradzione prawdopodobnie w nocy z 9 na 10 lutego 1991 roku
Źródło: Archiwum Klasztoru Dominikanów w Lublinie

Z Kijowa do Lublina

Po tym, jak potężna niegdyś Ruś Kijowska została podzielona na szereg mniejszych dzielnic, Księstwo Kijowskie stało się w 1362 roku częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego.

- Pod koniec XIV wieku brat stryjeczny Władysława Jagiełły, książę litewski Witold osadził w Kijowie swojego namiestnika – księcia Iwana, który ustanowił pierwszą w tym mieście katolicką diecezję. Jej pierwszym biskupem został Andrzej, dominikanin z Krakowa. I to właśnie jemu, wobec wakatu na stanowisku prawosławnego metropolity kijowskiego, książę Iwan powierzył w 1397 roku pieczę nad relikwią, która wciąż znajdowała się w cerkwi Mądrości Bożej. W 1420 roku, wobec niebezpieczeństwa, że relikwia zostanie wywieziona do Moskwy, biskup postanowił zabrać ją do krakowskiego klasztoru dominikanów. Nigdy tam jednak nie trafiła – opowiada o. Modras.

Biskup zatrzymał się w lubelskim klasztorze dominikanów na spoczynek, po czym wyruszył do Krakowa. Gdy był już w drodze, konie odmówiły jednak posłuszeństwa i nie chciały jechać dalej. Ruszyły raźno dopiero wtedy, gdy dyszel obracano w stronę Lublina.

- Tak mówi legenda, ale myślę, że biskupa zatrzymała w Lublinie polityka. Na szczytach władzy obawiano się pewnie, że polski Kościół katolicki oskarżony zostanie o uprowadzenie najświętszej relikwii Rusi. Groziło to konfliktem nie tylko z patriarchatem Konstantynopola, metropolią moskiewską, ale i z całym prawosławiem. Stąd też przypuszczam, że biskup dostał polecenie ukrycia relikwii w klasztorze dominikanów w Lublinie, związania współbraci przysięgą milczenia i pozostania w lubelskim klasztorze do końca swoich dni. Kult relikwii mógł się rozwinąć dopiero po 1569 roku, czyli po podpisaniu unii lubelskiej, kiedy ziemie dawnego Księstwa Kijowskiego przyłączono do Korony Królestwa Polskiego – tłumaczy przeor.

Postać biskupa Andrzeja była jednak przez wieki uważana za na wpół legendarną. - Jest bowiem wiele hipotez co do tego, jak relikwia się u nas znalazła. Według kronikarza Jana Długosza, miał ją przywieźć do Lublina i darować dominikanom książę kijowski Grzegorz. I to nie w czasach panowania Władysława Jagiełły, ale Kazimierza Wielkiego. Myślę, że więcej prawdy jest jednak w wersji z biskupem Andrzejem, tym bardziej że w latach 1994-95, podczas prac badawczych i inwentaryzacyjnych w bazylice, odkryto w podziemiach niszę grobową z jego pochówkiem – opowiada o. Krzysztof Modras.

Nietuzinkowa sprawa

Andrzej Lepieszko z Prokuratury Okręgowej w Lublinie przyznaje, że w 1991 roku teza o tym, że relikwia trafiła na Ukrainę, była brana pod uwagę.

- Teza to jednak jedno. Pytanie, jak przy takiej zawierusze politycznej, która w tamtych latach trwała w naszej części Europy, mieliśmy taką tezę sprawdzić? Występować do strony radzieckiej, a później do władz młodego państwa ukraińskiego? Albo do Cerkwi prawosławnej w Rosji i na Ukrainie? Pomijając już wszystko inne, nikt przecież oficjalnie by tego nie potwierdził. Z sygnałów, które do nas docierały, wynikało też, że polscy duchowni prawosławni stanowczo wykluczali, iż po tylu wiekach ktoś ze strony ukraińskiej czy rosyjskiej dążyłby do jakiegoś rewanżu historycznego – mówi.

Fragment Drzewa Krzyża Świętego był w tym relikwiarzu
Fragment Drzewa Krzyża Świętego był w tym relikwiarzu
Źródło: Archiwum Klasztoru Dominikanów w Lublinie

W 1991 roku był młodym prokuratorem z zaledwie kilkuletnim stażem.

- Wspominam tę sprawę z ogromnym sentymentem. Na pewno była bardzo nietuzinkowa. Pamiętajmy, że dwa lata wcześniej dokonała się w Polsce zmiana ustrojowa. Emocje były olbrzymie. Pojawiały się nawet pytania, czy policja - a jeszcze do niedawna milicja, którą utożsamiano z ustrojem komunistycznym - jest rzeczywiście zainteresowana wykryciem sprawców. Nawet dominikanie pytali mnie, czy mundurowi nie sabotują przypadkiem moich poleceń. Nigdy nie miałem takiego odczucia, a wręcz odwrotnie – policja bardzo się w sprawę zaangażowała. Komendant wojewódzki oferował nawet istotną nagrodę finansową za wskazanie sprawców – opowiada prokurator.

Znalezienie relikwii miało najwyższy priorytet.

- Sprawą interesowali się wszyscy. Niech świadczy o tym fakt, że dzwonił do mnie na biurko zastępca prokuratora generalnego. Musiałem na bieżąco zdawać relacje ze śledztwa bezpośrednim przełożonym. Po raz pierwszy udzielałem wywiadów mediom, które donosiły o przeróżnych hipotezach – wspomina prokurator Lepieszko.

Odciski palców

Do śledczych zgłaszało się też mnóstwo osób. Nieraz z sensacyjnymi informacjami.

- Ktoś widział mężczyzn, którzy nigdy nie chodzili do kościoła, a w przeddzień kradzieży weszli. Ktoś miał informacje, że niedługo przed kradzieżą zniknął nagle organista i to on mógł mieć coś wspólnego ze sprawą. Ktoś mówił o lubelskim paserze. Żaden sygnał nie został zlekceważony. Nawet ten mówiący o tym, że relikwie wywieziono jednym z pociągów z żołnierzami Armii Radzieckiej. Choć trudno nawet sobie było wyobrazić rzetelne sprawdzenie tej tezy, to również i na tym odcinku prowadziliśmy czynności operacyjno-rozpoznawcze – podkreśla prokurator.

Twardych dowodów było bardzo mało. - Relikwiarze znajdowały się za zakratowanymi wrotami, a zamki były w tamtych czasach bardzo proste. Bez problemu dało się podrobić do nich klucze lub otworzyć je wytrychem. Zabezpieczyliśmy co prawda odciski palców. Nie należały one do żadnego z dominikanów ani też nie pasowały do odcisków z policyjnych baz danych – mówi.  

Osoby, które w wieczór poprzedzający kradzież sprzątały bazylikę, twierdziły, że nikogo nie widziały.

- Przyjęliśmy więc jako jedno z założeń, że dobrą kryjówką mógłby być schowek, do którego nikt nie zaglądał. Mogły tam wejść maksymalnie dwie osoby. Stąd też być może mówiło się później, że sprawców było dwóch. Nie wiemy tego na pewno – zaznacza nasz rozmówca.

Krzyż miał 30 na 30 centymetrów
Krzyż miał 30 na 30 centymetrów
Źródło: Archiwum Klasztoru Dominikanów w Lublinie

"Policjanci wchodzili do melin i piwnic"

Pewnym jest natomiast, że dwa dni przed kradzieżą relikwiarze były wykorzystywane podczas liturgii, więc w piątek znajdowały się jeszcze w bazylice.

- W sobotę nie wynoszono ich z tabernakulum, jednak jeden z ojców powiedział nam, że widział, jak tego dnia stały na swoim miejscu. Stąd też przyjęliśmy tezę, że kradzieży dokonano w nocy z soboty na niedzielę. Nie mieliśmy podstaw do podważania zeznań jednego z dominikanów. Nawiasem mówiąc, niektórzy ojcowie byli oburzeni, że ktoś ich przesłuchuje, wypytując chociażby o członków rodzin, którzy ich odwiedzali. Założyliśmy jednak, że sprawca, przygotowując się do kradzieży, szukał kontaktu z braćmi lub osobami z ich najbliższego kręgu – wspomina Andrzej Lepieszko.

Jednym z pierwszych działań, które wykonali śledczy, była też intensywna penetracja lokalnego środowiska przestępczego.

- Policjanci wchodzili do melin i piwnic, przepytywali osoby z tak zwanego lubelskiego półświatka. Poprosili też o pomoc wszystkie komisariaty i komendy w całej Polsce. Akcja zakrojona była na ogromną skalę. Już następnego dnia po kradzieży do wszystkich polskich punktów granicznych wysłane zostały zdjęcia relikwiarzy. Celnicy mieli sprawdzać, czy nikt przypadkiem nie wywozi podobnych przedmiotów z kraju – mówi prokurator.

Różdżkarz spadł ze schodów

Śledczy weszli nawet do podziemi bazyliki, bo było podejrzenie, że sprawca zamiast od razu wynieść relikwiarze ze świątyni, ukrył je właśnie w podziemiach, by później - gdy sprawa przycichnie - zabrać je stamtąd. Tak twierdził różdżkarz, który przekonał do tego dominikanów.

- Różdżkarz w pewnym momencie zasłabł, spadł ze schodów i zaraz zmarł. Narosło wokół tego zdarzenia wiele legend. Zastanawiano się, czy to był znak Boży, czy nie był. Ksiądz nie chciał pochować tego człowieka na cmentarzu parafialnym. Uznał bowiem, że zajmując się różdżkarstwem, wyrzekł się Kościoła, dlatego został ukarany. Przyjechała do mnie rodzina zmarłego z prośbą, abym zaświadczył, że różdżkarz tuż przed śmiercią zdążył wyznać swoje grzechy, bo widziałem, jak jeden z dominikanów zdążył go wyspowiadać. Odesłałem rodzinę do przeora, który wystawił takie zaświadczenie. W tej sprawie dotykaliśmy zarówno sacrum, jak i profanum – zaznacza nasz rozmówca.

Nie był to zresztą jedyny różdżkarz, który twierdził, że wie, gdzie są relikwie. - Ta profesja była w tamtych czasach bardzo modna, szczególnie po występach Anatolija Kaszpirowskiego. Niemniej sprawdzaliśmy każde miejsce wskazane przez różdżkarzy. Niestety, nigdzie nic nie odkryliśmy. Byli też tacy, którzy twierdzili, że relikwie są w USA czy w Australii – uśmiecha się Andrzej Lepieszko.

Choć śledztwo trwało 16 miesięcy i zakończyło się umorzeniem ze względu na niewykrycie sprawców, to prokuratura i policja wielokrotnie do niego wracały. - W dalszym ciągu pojawiały się bowiem różne sygnały, które za każdym razem były sprawdzane. Kilka razy akta były też przekazywane do różnych komórek policji, które sprawdzały, czy można ustalić coś nowego – zaznacza prokurator.

Dziś sprawa już dawno się przedawniła. Złodziejowi lub złodziejom nie grozi więc żadna kara.

- Być może ktoś kiedyś się do dominikanów zgłosi i opowie, jak było. A może nawet odda relikwie – zastanawia się prokurator.

Nie tracą nadziei

Dominikanie odprawiają co roku mszę w tej intencji. Tak było też oczywiście i w tym roku.

- Nie tracimy nadziei. Liczymy, że relikwie do nas wrócą. Dzieje ich wcześniejszych "wędrówek" są wszak burzliwe – podkreśla ojciec Modras.

Czytaj także: