|

Nikt nie chce być tym złym

Mieszkańcy Podlasia dzielą ostatnie miesiące na przed Usnarzem i po Usnarzu. Ten punkt zwrotny powtarza się w każdej rozmowie. To właśnie Usnarz, ze swoją garstką migrantów, z bezsilnością aktywistów, z niemal całodobową relacją w mediach przyniósł świadomość, że coś się dzieje. Zarówno u mieszkańców, jak i w całym kraju, u osób oddalonych od granicy często o setki kilometrów. O Usnarzu każdy mówił, każdy miał swoją opinię. Na Podlasiu Usnarz był początkiem zmian.

Artykuł dostępny w subskrypcji

- Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, bo przez zieloną granicę zawsze szli ludzie. A my mieszkamy w strefie przygranicznej, więc te kontrole nie były dla mnie niczym nowym - mówi pani Bożena. - Lata jakiś śmigłowiec, widocznie ktoś przeszedł przez granicę. Trochę polata i przestanie. Potem zobaczyłam, jak stawiają zasieki. To był drut żyletkowy. Zastanawiałam się tylko, jak będą przy tym drucie kosić, bo tam jest wysoka trawa. Ale do głowy by mi wtedy nie przyszło, że jeśli już jakiś uchodźca przejdzie, to będzie 16 razy cofany za granicę. Bo jeśli lata temu przyjęliśmy 86 tysięcy Czeczenów i nic się nie stało, to co to jest te kilka tysięcy teraz? A przecież są jakieś procedury...

Pani Bożena jest krzepką kobietą po pięćdziesiątce. Energią mogłaby podzielić się z całym miasteczkiem, w którym od lat pracuje w jednej z organizacji charytatywnych. Do zeszłego roku zajmowała się głównie krwiodawstwem, dlatego zna tu wszystkich. Bo oddawać krew chciał każdy, nauczyciel, mundurowy - bez podziałów.

Terminów "uchodźca" i "migrant" używa wymiennie.

- Kiedy wnuki mnie pytają: "babciu, czym różni się migrant od uchodźcy?", to ja im mówię, że tym, czym ludzie go nazwą. Bo żeby ocenić, toby trzeba wziąć każdego z osobna i sprawdzić, kim jest. Wczoraj przeszło 50 osób przez granicę i ja nie wiem, czy to są migranci, czy uchodźcy, czy uciekinierzy, czy złodzieje. Nie wiem, kim oni są, przecież ja tego człowieka nie spotkałam. To jak ja mogę go ocenić?

Potem zaczął się strach. Bo śmigłowców nad głową, zasieków w lasach, kontroli na ulicach było coraz więcej. Pierwsze wielkie poruszenie miało miejsce w połowie listopada, przy okazji wydarzeń w Kuźnicy.

- W Kuźnicy ci migranci szli tak naprawdę z białą flagą - wspomina pani Bożena. - Ale atmosfera była taka, że nikt nie wiedział, co się dzieje. Ja tej nocy nie zmrużyłam oka, trochę płakałam. Ciągle przychodziły wiadomości, że coś się wydarzy, że trzeba czuwać. Jedna z nich brzmiała: "Bożenka, módlmy się".

Bo ludzie mieli ze sobą kontakt, wymieniali się informacjami. Ktoś widział kawalkadę 40 samochodów policyjnych, ktoś dzwonił, że opancerzone jadą z Poznania. Ale czemu na Białystok? Miało być do Czeremchy? Telefon za telefonem, a nikt nie wie, czy robić zapasy, czy uciekać.

- A wojnę wywołać to krótko. Jeden nieopatrzny ruch - mówi pani Bożena. - Ale potem wszystko zastygło. I tak trwamy.

Komunikat Kancelarii Prezydenta w sprawie wprowadzenia stanu wyjątkowego (zdjęcie z Usnarza Górnego pochodzi z 30 sierpnia)
Źródło: TVN24

***

Usnarz zmienił też wszystko u Poli, której rodzina mieszka w małej wiosce w strefie, przy samej granicy.

- U nas zaczęli się pojawiać bardzo wcześnie, już w wakacje. Po prostu wychodzili z lasu i podchodzili do domów - opowiada. - Ludzie byli trochę zaniepokojeni, ale traktowali to jeszcze wtedy jak coś "egzotycznego", jak ciekawy fenomen. Rozmawiali o tym, wymieniali się opowieściami, jak to jeden z mieszkańców dał migrantom batoniki, a drugi przyniósł im kanapki. Nie było widać takiej wielkiej bariery.

- Dopiero Usnarz odwrócił tę sytuację o 180 stopni - kontynuuje. - To wtedy Straż Graniczna zaczęła chodzić po domach, ostrzegając: "zamykajcie drzwi, zamykajcie okna, bo to są groźni ludzie". Jeździli przez wsie, puszczając z głośników komunikaty, żeby być ostrożnym. A przecież ci strażnicy to są miejscowi, kuzyni, koledzy ze szkoły, ludzie, których zna się od lat i którzy przychodzą do ciebie na służbie na herbatę. To takiemu nie uwierzą? Tam przez lata wchodziło się do sąsiada bez pukania, nikt nie zamykał drzwi na klucz. A teraz wszyscy siedzą pozamykani w domach i nie wychylają nosa. Boją się.

Kiedy część mieszkańców się zamknęła, inni zaczęli wychodzić. Zaczęło się od rodziny, która pojawiła się w wiosce pod koniec września. Pola zauważyła ich, gdy stali już ze Strażą Graniczną na podwórku innego domu, szykowała się wywózka. Złapała, co miała pod ręką do jedzenia i pobiegła im oddać. To były dwa słoiki nutelli, bo nic innego w domu nie było. Wtedy zorientowała się, że do takich sytuacji trzeba się przygotować, zrobić magazyn. I to był przełomowy moment, gdy zawiązali we wsi małą, lokalną grupę pomocową. 

Zaczęło się od podchodów. Każdy próbował się zorientować, kto pomaga, a kto nie, kto jest za, a kto przeciw. Bo nie rozmawiało się już o tym wprost. Podchodziło się więc na przykład do kogoś i mówiło: "widziałam, jaki wrzuciłaś artykuł na Facebooka - gdybyś potrzebowała pomocy, jesteśmy tu, gotowi i chętni". Albo sąsiadka dzwoniła i mówiła: "Słuchaj, Pola, mam dwóch chłopaków w stodole - przyjdziesz mi pomóc?". Bo już się domyśliła. Po kilku dniach takich zabiegów zawiązała się już kilkunastoosobowa grupa, która podłączyła się potem do grupy Granica. 

Katarzyna Lazzeri o reportażu "Granica życia i śmierci": w tych lasach umierają ludzie
Źródło: TVN24

***

Bartek nie miał zamiaru pomagać. Do uchodźców miał raczej negatywny stosunek, nie rozumiał, dlaczego mają tu przyjeżdżać osoby tak odmienne kulturowo. I do sytuacji na granicy też mógłby pozostać obojętny, bo nie szukał okazji do pomocy, dopóki okazja nie odnalazła go sama.

W domu jego matki pojawiła się pewna rodzina. Kilkanaście osób ze wschodu, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy głodni i zmęczeni, ale też wdzięczni za pomoc i przyjacielscy. Bartek i jego mama zapewnili przyjezdnym jedzenie i odpoczynek, po czym, chcąc im pomóc, zadzwonili po Straż Graniczną. Jeszcze tej samej nocy wszyscy zostali wyrzuceni do lasu po stronie białoruskiej.

- Ja nigdy nie zaakceptowałem tego, co się stało z tą rodziną, we mnie coś się zmieniło - mówi. - Wcześniej dochodziły do mnie plotki z różnych źródeł, ale dopiero wtedy na własne oczy zobaczyłem, że tych ludzi można tak po prostu wywieźć i jeszcze cały czas kłamać.

- To jest taka bezsilność. Nie zrozumiesz tego, dopóki cię to nie spotka - kontynuuje. - Czasem, gdy chcę komuś wytłumaczyć, jak to jest obcować z migrantami, mówię: "Czy ty miałeś okazję spotkać osobę, która przez sześć dni nic nie piła? Spróbuj sobie wyobrazić, w jak zwierzęcy sposób można pić".

***

Marek i Ewa od początku wiedzieli, że chcą pomóc. Nie wiedzieli tylko jak. Na Podlasiu mieszkają od niedawna, bo sprowadzili się tu dopiero w czerwcu. Tutaj chcieli ułożyć sobie życie, zbudować gospodarstwo agroturystyczne. Kiedy rozpoczął się kryzys, jeszcze nikogo tu nie znali, zostali sam na sam ze swoimi emocjami. Znajomych z poprzedniego miasta niespecjalnie interesowała ich sytuacja, czasem zdarzały się tylko jakieś uprzejme pytania lub niewiele wnoszące komentarze. "Z tymi uchodźcami, kto to widział". A ich nosiło, żeby coś zrobić, żeby reagować.

Zaczęło się od przypadkowych tropów. Marek, jadąc na Kleszczele, zobaczył w oddali człowieka z plecakiem. Szedł pewnym krokiem. Turysta? Nie, nie ta droga. Potem były ślady w lesie, dostrzeżone kątem oka na spacerze z psem. Powerbank, ubrania, czapka, telefon. Liść dębu, zakrwawiony. Na liściu odcisk ręki. No tak, przecież na granicy zaczęli zakładać koncertinę.

Ewa cały czas myślała, co dać takiej osobie, którą przecież w każdej chwili może spotkać. Zaczęło się od gotowania zupy, gar za garem. Ale komu ją wręczyć? Co innego w wiosce w puszczy, ale kto przyjdzie do środka miasteczka? W końcu trafiła do innych osób, które też gotowały zupę. Ale tamte już miały system, nie przelewały jej do słoików, tylko do termosów. I wiedziały, jak znaleźć tych, do których zupa ma trafić.

- To jest podziemne państwo - śmieje się Marek. - Na Podlasiu działa taka Armia Krajowa. Mamy swoje kanały komunikacyjne, grypsujemy. Ale tutaj tak naprawdę walczą przede wszystkim kobiety. To nie przypadek, że "siła" kończy się na "a". 

Teraz w ich domu stoją nie tylko gary z zupą, ale też puszki, batony energetyczne, pasztet drobiowy i chleb tostowy - dobry dla osób, które dawno nie jadły i nie piły. Nie gromadzą już wafli ryżowych - okazało się, że spragnionym osobom zaklejają buzie i podrażniają gardła. Ale dowiedzieli się tego dopiero po pewnym czasie, nikt im tego nie wytłumaczył, nie powiedział.

***

Nikt nie powiedział też, co robić, pani Bożenie. I o to ma ogromne pretensje - że ludzie tutaj zostali pozostawieni sami sobie, bez żadnych instrukcji. Że ktoś ich poświęcił, wysunął na pierwszą linię. Nikt im nie powiedział, jak pomóc. Nikt nie wytłumaczył darczyńcom, że ubrania muszą być ciemne, szybkoschnące. Że migrant często nie zje wieprzowiny, nawet jak Bóg nie patrzy. 

Pani Bożena dostała ze swojej organizacji telefon interwencyjny, pod który mieli dzwonić migranci szukający pomocy. Ale nikt nie pomyślał o tym, że pani Bożena nie zna angielskiego. Że gdy telefon dzwoni w środku nocy, a w słuchawce słyszy powtórzone dwadzieścia razy "help, please" - nic nie jest w stanie zrobić. Może co najwyżej pobiec do sąsiadki, która zna język i potrafi się dogadać. A dzwonią ludzie z zachodu i szukają swojej rodziny, albo zdesperowane osoby, które utknęły na granicy. 

Raz się udało. Telefon zaczął dzwonić w środku nocy i znów w słuchawce "help, please". A w tle kobiety i dzieci. Pani Bożena doczekała do rana, a wtedy zaczęła obdzwaniać wszystkich, którzy mogli pomóc. Okazało się, że tym razem nie dzwonią z lasu, ale z jednego z ośrodków, w którym w jednym pomieszczeniu zostały ulokowane antagonistyczne grupy. Konflikt był tak duży, że ludzie bali się kłaść w nocy spać. Ale udało się znaleźć tłumaczy, dogadać z ośrodkiem i kryzys został zażegnany. 

- My wszyscy dorastamy do tej sytuacji - mówi. - Aktywiści, organizacje pozarządowe, wojsko, migranci. My się ciągle od początku uczymy. Ale najgorsze jest to, że nie wiadomo, co wolno, a czego nie. Bo niech już będą ci uchodźcy, ta napięta sytuacja, ale niech będą jakieś ramy prawne, żebym wiedziała, co mogę! A ja się miotam jak tygrys w klatce. Chcę kogoś ugryźć, ale dopiero jak mi rękę wsadzi. Bo ja rozumiem, że granica ma być chroniona, ale jak już ktoś przejdzie, to ma nie być ganiany jak lew na safari. Jeśli jest prawo, że ja mogę pomóc uchodźcy, to niech ja się tego nie boję. Jeśli aktywista chce iść w las, żeby pomóc - bo skoro chorzy i głodni, to trzeba - to niech się nie obawia oddechu władz na karku.

Bo tak naprawdę nikt do końca nie wie, jak powinien się zachować. Bo jak zignorować człowieka w potrzebie? Przecież tak nie można. Ale z drugiej strony, czy pomagając, nie łamie się prawa? Tak twierdzą mundurowi. A nawet jeśli jeszcze nie ma takiego prawa, to kto wie, czy wkrótce nie będzie. Już niejeden słyszał o takich, co pomogli, a teraz muszą się tłumaczyć w sądzie albo ciągle ktoś ich kontroluje. Człowiekowi można uprzykrzyć życie na wiele sposobów.

- W telewizji na początku mówili, tak między zdaniem a zdaniem, że ja mam ten chrześcijański obowiązek nakarmić, napoić i zameldować - tłumaczy pani Bożena. - Ale ja wcale nie mam obowiązku, żeby zameldować. A mnóstwo ludzi w to wierzy. Jeszcze miesiąc temu rozmawiałam z taką znajomą, sklepową, i ona mówi mi, że trzeba meldować. A ja jej na to, że od kiedy to niby mamy takie prawo?

Ale na początku ludzie meldowali. Bo to wydawało się oczywiste, że skoro ktoś potrzebuje pomocy, to straż pomoże. Zawiezie do ośrodka, nakarmi. Zresztą na początku tak robili, jak jeszcze były wolne miejsca w ośrodkach, a strategia inna. Ale potem zaczęło się dziać inaczej. Ludzie, do których wezwało się straż, ginęli - nagle nie było po nich śladu. A czasem to były osoby, które zdążyło się już poznać, ich imię i nazwisko, ich problemy, aspiracje i nadzieje. O takiej osobie już się nie zapomina. Czasem lekarze wypisywali pacjentów ze szpitala, zapewnieni przez straż, że trafią do ośrodków, że nie wywiozą ich do lasu. Po czym wracały do nich te same osoby, prosto z kolejnej interwencji, w jeszcze gorszym stanie. Lekarz nie zapamięta wszystkich imion i twarzy, ale czasami zapamięta historię choroby - a te osoby miewały rzadkie schorzenia, protezę biodra czy charakterystyczne blizny. I wszystko było jasne. A czasem straż nawet nie kryła się z tym, co robi.

- Nasza wieś jest na końcu drogi - tłumaczy Pola. - W zależności od tego, czy skręcisz w lewo, czy w prawo, to jedziesz albo do miejscowości, w której jest placówka, albo wzdłuż granicy i głęboko w las. I tę pierwszą rodzinę, która się u nas znalazła, wywieźli prosto do lasu. Nawet nie czekali na busa, który początkowo miał po nich przyjechać, nawet nie wzięli od nas pełnomocnictw, które przygotowaliśmy.

- Dla mnie najtrudniejszym przeżyciem było to, jak znaleźliśmy w lesie bardzo młodą wiekowo grupę, tam było mnóstwo dzieci - opowiada Bartek. - Chcieliśmy im pomóc, więc gdy przejęła ich Straż Graniczna, pojechaliśmy za nimi. Była akurat zmiana straży, przed wejściem stały kobiety, paliły papierosy. Takie rozprężenie. I nagle z paki dochodzi płacz dzieci, najpierw jednego, potem kolejnych. I my już wiemy, że w środku jest ta grupa. A wtedy z budynku wychodzi strażnik, wsiada do drugiej ciężarówki i odpala silnik, żeby warkotem zagłuszyć płacz. I nikt nawet nie zareagował.

- Ja do nich nic nie mam - mówi pani Bożena. - Bo ludzie różnie postępują. Jeszcze zanim się te organizacje zawiązywały, to do mnie strażnicy prywatnie dzwonili, że potrzebują mleka czy kilku par butów. Widziałam, że przerzucali przez koncertinę jakieś pakiety pomocowe z wodą. Widziałam, jak facet, dwa metry wzrostu, płacze, że na mokre skarpety dziecka zakładano rękawiczki jednorazowe. Niektórzy, mając własne dzieci, patrzą trochę inaczej. Ja rozumiem, że wykonują rozkazy, często bezmyślnie. Ale można uchodźcę wziąć za rękę, a można go popchnąć, można go też kopnąć. I nikt nikogo nie rozliczy za to, że go kopnął czy popchnął. Ale za to, że zachowa się po ludzku, po człowieczemu, też nikt go nie ukarze. Więc to chyba kwestia tego, jakim się jest człowiekiem.

- Ale opowiadał mi też jeden chłopak - kontynuuje - że biegł za nim migrant, wyciągał rękę i prosił "water, water", i pyta, co on miał zrobić. Jemu nie wolno pomóc, ale musi. Więc to są sytuacje nierozwiązywalne. Myślę, że wiele osób to przypłaci zdrowiem psychicznym. Ja sama nie mogę przestać palić, choć paliłam tylko trzy dziennie. Teraz palę po 20. W tym gorącym okresie piłam leki uspokajające, żeby nabrać do tego dystansu. Bo na początku nie mogłam go złapać, ciągle płakałam.

SG: ruszyła budowa zapory na granicy polsko-białoruskiej
Źródło: Twitter/@Straz_Graniczna

Wcześniej, gdy na granicy był spokój, strażnicy zajmowali się tu zwalczaniem przemytu papierosów czy benzyny, praca była stabilna i dobrze płatna, a mieszkańcy ich szanowali. W przygranicznych wioskach mieszkają często stare, samotne kobiety, a strażnicy wpadali do nich z pomocą, sprawdzali, czy wszystko gra. W razie potrzeby byli pierwsi na miejscu, jeszcze przed policją. Dlatego są lubiani, a lokalna społeczność im ufa.

Według Bartka są też grupą bardzo hermetyczną, a od początku kryzysu ta hermetyczność jeszcze się zwiększyła.

- Ja mam wśród nich znajomych - mówi. - Czy widzę u nich jakieś dylematy? Nieszczególnie. Bardzo się zamknęli. Ale zawsze mogę od nich i od ich rodzin usłyszeć, jakieś dziwaczne, paskudne plotki. Jakieś bezmyślne opowieści o tym, że lekarze znaleźli w lesie zgwałconą przez migrantów dziewczynkę, której powybijano wszystkie zęby. Tylko że lekarze o niczym takim nie słyszeli. Albo jakaś historia o babci, której wpadli do domu i zerwali z szyi łańcuszek. Z krzyżykiem.

- Tak, znam tę historię o babci z krzyżykiem - śmieje się Pola. - Chyba każdy ją słyszał. U nas opowiadali też, że migranci w Hajnówce kradną samochody. Więc napisaliśmy pismo do tamtejszej policji, czy takie sytuacje faktycznie miały miejsce. I dalej czekamy na odpowiedź. Nie można sobie bezkarnie opowiadać takich rzeczy. Ja migrantów w ciągu dwóch miesięcy widziałam pewnie z sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu. Oni zazwyczaj są tak wycieńczeni, że nie wiem, jak mieliby zrobić cokolwiek agresywnego. Ale to jest pewnie dobry sposób, żeby usprawiedliwić takie akcje - bo to oni są ci źli, a my ci dobrzy.

Podobnego zdania jest Nina, która wraz z grupą naukowców prowadzi badania na Podlasiu. Zajmuje się przede wszystkim językiem, który aktywiści i mieszkańcy stworzyli do porozumiewania się między sobą. Ale ma też sporo do powiedzenia na temat ludzkich postaw.

- Oni widzą, co robią, że wyrzucają bezbronnych ludzi przez granicę - mówi Nina. - Ale odmówić wykonania rozkazu, to nie tylko rezygnacja z pracy. To nie tylko kwestia ekonomiczna. Odmówić to znaczy powiedzieć kumplowi, ojcu czy bratu - jesteś zabójcą, ja nie jestem. Bo przecież w tej straży są wszyscy. I gdybym ja była w takiej sytuacji, to o wiele lepiej by mi się żyło, gdybym była przekonana, że postępuję słusznie. Chciałabym w to wierzyć, więc trzymałabym się takich narracji. To jest reakcja obronna psychiki, że próbujemy usprawiedliwić swoje działania. Bo nikt nie chce być tym złym. Myślę, że żołnierze też lepiej się czuli po Kuźnicy, gdy ktoś faktycznie rzucał w nich kamieniami. Ale nikt nie myśli o tym, co czują tamci, że pewnie też rzucałbyś kamieniami, gdybyś od tylu miesięcy był traktowany jak piłeczka.

Nikt nie chce być tym złym też u Poli w wiosce, ale postawy wobec migrantów bardzo się różnią. 

1901N394XR PIS DNZ MIKOLAJEWSKA
Papież wspiera migrantów uwięzionych na granicy Polski i Białorusi
Źródło: TVN24

- Jest grupa kilkunastu osób, które tak jak my chodzą po lesie i aktywnie pomagają. Ale większość z nich to przyjezdni, ze stałych mieszkańców to są dwie osoby, kobiety w średnim wieku. To wcale nie jest dużo. Poza tym jest wiele osób, zwykle starszych, które nie do końca wiedzą, co robić, nie do końca wiedzą jak. Dla nich na przykład przygotowanie pakietów dla uchodźców to wydatek, ale gdy sami je im przynosimy z prośbą, żeby przekazali migrantom, jeśli tacy do nich trafią, to oni są temu przychylni. Ale często nie mają też jednoznacznych opinii i zmieniają zdanie na temat pomagania w zależności od tego, które dzieci akurat do nich przyjadą i co im opowiedzą. Więc w jednym tygodniu mówią, że to skandal, żeby dzieci i kobiety na druty wywozić, a w następnym już boją się ciapatych, którzy nas wszystkich zislamizują. Ale przede wszystkim są przestraszeni i nie potrafią się w tej sytuacji odnaleźć.

Ale jest też bardzo głośna, choć mniej liczna grupa osób, które są zupełnie przeciwne pomaganiu. Mówią, że to agresywni ludzie, którzy jadą na zachód po socjal albo że chcą sprzedać dzieci na organy. Jedna z takich osób zaczęła w pewnym momencie robić kontrole pod Poli domem. Bo wiedziała, że pomaga, więc jeździła w kółko przed budynkiem. Albo sąsiadka, która nigdy nie chodziła z psem na spacer, zaczęła chodzić z nim po wiosce, szukając migrantów. A gdy ich znalazła - dzwoniła po Straż Graniczną. A jej mąż od lat żyje z przemytu. Są tacy, którzy donoszą, są też tacy, którzy chodzą po obozowiskach, szukając wartościowych rzeczy pozostawionych przez migrantów.

- Pewnego ranka wyglądam przez okno i widzę parę, dziewczynę i chłopaka, którzy uśmiechają się i machają do mnie. Jak turyści - opowiada Pola. - Więc zakładam szybko bluzę na piżamę i lecę na dół, łapię ich za rękę i do stodoły, zanim ktoś zobaczy. Oni jeszcze nie byli pushbackowani, a to ogromna różnica. Tacy ludzie nie wiedzą jeszcze, że nikt im nie pomoże, jeszcze ufają mundurowym. Kiedy próbujemy ich ukryć, nie rozumieją tego, myślą, że chcemy się ich pozbyć. Więc chowam tę dwójkę w stodole, a tu się okazuje, że jest ich więcej, że są też dzieci. Jedna dziewczynka pięcioletnia, druga trzyletnia, którą jej tata przyniósł śpiącą na rękach. Daliśmy im ubrania, jedzenie, internet. Pokazałam im na mapie bezpieczną drogę. Sąsiadka zobaczyła ich zaraz po tym, jak wyszli. Wezwała Straż Graniczną, a oni od razu wywieźli ich do lasu. A ona zrobiła to z premedytacją, widziała, że tam są dzieci. Ja tego w dalszym ciągu nie rozumiem. I ręki już jej pewnie nie podam. I trochę już rozumiem, jak to się działo, że ludzie robili pewne rzeczy w czasie wojny, dlaczego mało ludzi chowało się we wsiach. Nie chcę porównywać skali sytuacji - ale ludzkie reakcje jak najbardziej.

- Do mnie do domu raz przyszedł młody Syryjczyk - opowiada Bartek. - Cały przemoczony. Na dworze -18 stopni, a on wpadł do rzeki. Nie miał już nic stracenia, poszedł do wioski. W pierwszym domu, do którego zapukał, otworzyła mu drzwi młoda dziewczyna. Przestraszyła się go, zaczęła krzyczeć, on uciekł i całe szczęście kolejnym domem, do którego drzwi zapukał był już mój. Dzięki temu przeżył. On ma 27 lat, dziewczynę, którą nazywa Crazy i rodzinę, która na niego liczy. Chce im zbudować nowe życie, bo w domu byłby zaraz wcielony do walki dla jednej z frakcji. I to wszystko.

- Ja nie wiem, skąd jest ta ludzka obojętność - mówi dalej. - Moja babcia była w Auschwitz i ja o tym kiedyś dużo myślałem. Skąd brała się ta znieczulica, o której słyszałem, dlaczego mieszkańcy okolicy mówili, że nie wiedzieli - czy udawali, czy nie chcieli wiedzieć? Ale tutaj też wszyscy udają, że nie widzą. Na samym początku była taka sytuacja, że dzieci jechały autobusem do szkoły, a na poboczu stali żołnierze z karabinami przy ludziach, którzy płakali na kolanach. Dzieciaki pytały w domu, o co chodzi. I ludzie udawali, że nic się nie dzieje, tak jakby to było normalne. Ale to nie jest normalne, że dzieci jadą, a ludzie płaczą w rowie. Albo te nagonki, ta propaganda, że to dzicy. Tutaj jest taki facet, który bierze swojego syna i razem jadą do lasu szukać uchodźców, a potem wzywają do nich straż. I co taka osoba ma w głowie?

kropka 3
Łapińska: sytuacja migrantów jest bez zmian, trudna, katastrofalna
Źródło: TVN24

Historyczne skojarzenia ma też pani Bożena, gdy rozmawia o migrantach ze swoją mamą, która mieszka sama tuż obok granicy. Zazwyczaj zaczyna się od kłótni o żołnierzy, których pani Bożena nazywa faszystami - bo nie wie, jak inaczej nazywać ludzi, którzy polewają ludzi zimną wodą, gdy termometr wskazuje -5 stopni. Albo którzy puszczają z głośników ujadanie psów, bo wiedzą, że migranci się ich boją. A kończy się na Żydach.

- Ona opowiada mi takie rzeczy, jak to słyszała od babki, która pracowała u Żydów jako służąca, że gdy ktoś był stary, to nakrywali go poduszką i uśmiercali. A ja pamiętam te hasła, które słyszałam jako dziecko. Że macę robią z krwi, że porywają dzieci, że czarna wołga jeździ. I tłumaczę mamie, że to głupoty. A ona na to, że w każdej bajce jest ziarnko prawdy. I tak samo teraz, opowiada, że ktoś, kto pracował w ośrodku dla migrantów, widział, jak ci rzucają jedzeniem, jak plują na ludzi, jak wszystko niszczą i zajmują miejsca w szpitalach. I ja jej znów tłumaczę - skąd ty to wiesz? I opowiadam o tym, co sama widziałam na własne oczy, bo jak inaczej można walczyć z tą propagandą, niż dając świadectwo.

Nina twierdzi, że odwołania do Holokaustu wynikają z tego, iż nie mamy innego języka ani porównań, żeby opowiadać o tym, co dzieje się na Podlasiu. Brakuje nam słownictwa, którym można rozmawiać o kryzysie humanitarnym, więc mówimy o łapankach, o wywózkach. Koleżanka Niny patrząc na porzucone przez migrantów koczowiska, ma skojarzenia z Oświęcimiem, w którym kiedyś pracowała. Bo w skład góry butów wchodziły głównie buty bez pary, pojedyncze. Tak jak te, które można znaleźć na obozowiskach, na których strażnicy zaskoczyli migrantów - porzucone w pośpiechu, w walce, pojedyncze buty. 

- Mnie ciekawi, do czego doprowadzi posługiwanie się tym językiem - mówi Nina. - Bo Holokaust jest w Polsce tematem trudnym, zupełnie nieprzepracowanym. Może dlatego też tak szybko przychodzi na myśl.

1801N385XR PIS DNZ PIESTRZYNSKA
Wątpliwości wokół budowy muru na granicy z Białorusią
Źródło: TVN24

***

Pytani o przyszłość mieszkańcy nie wiedzą, jak odpowiedzieć. Bo jeśli są już jakieś efekty kryzysu migracyjnego na Podlasiu, to na pewno należy do nich podział społeczności. Część osób przestała mówić sobie dzień dobry i podawać rękę na powitanie. Ludzie, którzy do tej pory spędzali ze sobą czas, zaczęli omijać się szerokim łukiem. Czasem spowodował to jakiś incydent, na przykład sąsiad doniósł na ludzi, których ukryło się w stodole. Czasem wystarczyło nieopatrzne słowo, żeby wiedzieć, że zrodziły się różnice, których nie da się zignorować. Niektórych relacji próbuje się nie zepsuć. Bo na przykład otwarty konflikt z policjantem mógłby doprowadzić do tego, że każdy brak pasów czy brak świateł skończy się mandatem. Innym, zwłaszcza członkom najmniejszych społeczności, za bardzo na nich zależy, żeby otwarcie sprzeciwiać się powszechnym poglądom. Takie osoby robią swoje, tylko że w ukryciu.

- Poznałam mężczyznę, który codziennie bierze plecak i idzie 30 kilometrów w las - szuka ludzi, którzy potrzebują pomocy. - opowiada Nina. - Ale dowiedziałam się o tym dopiero z plotek, sam nic mi o tym nie powiedział. I myślę, że jest dużo takich osób, które próbują zachować relację sąsiedzką, nie zważając na stanowiska wobec uchodźców. Zostawić ten konflikt mniej wartościowym niż ta relacja. I to nie jest tak, że nie mają do siebie żalu, ale próbują mimo wszystko nadal zgodnie współżyć. Bo oni dokładnie wiedzą, kto co robi. W kuchni szeptem opowiadają plotki, że ten donosi, a tamten pomaga, bo ma zasłonięte firanki, więc wiadomo, że kogoś gości. A ta kupuje nagle pięć bochenków chleba - nigdy tyle nie kupowała, wiadomo, o co chodzi. Z kolei tamci to mają już siedem powerbanków i trzy fajne plecaki. Ale o tym wszystkim mówią szeptem, bo dopóki coś jest plotką, to nie ma wypowiedzianej wojny. I tak samo ci, którzy pomagają - człowiek robi swoje, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Ale nie będzie się przeciwstawiał lokalnej społeczności czy funkcjonariuszom.

Ksiądz Wierzbicki: wyrządzono wielką krzywdę poprzez kłamstwo, że uchodźcy mają nam zagrażać
Źródło: TVN24

Jedną kwestią jest przyszłość lokalnych więzi, a drugą, jak kryzys wpłynie na osoby, które tu mieszkają, z których działalnością często idą tajemnice, nieustannie zetknięcia z ludzkim nieszczęściem, strach i niepokój. Bartek twierdzi, że w okresie największej intensywności interwencji, w październiku i w listopadzie, zaczął mieć już objawy stresu pourazowego. Nie chciał wchodzić do lasu, bał się spotykać tam ludzi. Ciągle straż za plecami, ciągłe dylematy. Potem interwencji zrobiło się mniej i miał szansę odpocząć. Teraz jest okej, ale wciąż myśli o osobach, którym nie udało się pomóc. I obawia się wiosny. Pola spędzała po 12 godzin dziennie, biegając po lesie. W pewnym momencie już fizycznie nie dawała rady, myślała tylko o tym, żeby móc przespać całą noc. Ale wciąż chodzi do lasu z plecakiem wypełnionym rzeczami, w razie jakby na kogoś wpadła.

Marek z kolei mówi o sytuacjach, których nigdy nie zapomni - ani on, ani inni uczestnicy tych wydarzeń. Mówi o 60-letniej Jazydce, którą spotkali przy granicy, gdy całą grupą zgubili się w puszczy. Ona najprawdopodobniej została odrzucona przez swoją grupę, bo była zbyt słaba. Zdezorientowana, chora i wyziębiona, nie przeżyłaby sama. A oni, ludzie, którzy znają puszczę jak własną kieszeń, ten jeden raz zgubili się i na nią wpadli. Marek nie jest w stanie uwierzyć, że to przypadek.

Innym razem spotkali w lesie dwóch ojców, w tym jednego z dziećmi, którzy poszukiwani byli przez swoje dwie rodziny znajdujące się akurat w szpitalu. I udało im się je połączyć - teraz obie rodziny znajdują się w ośrodkach. 

- Takich historii jest mnóstwo i one nigdy nie zostaną zapomniane - mówi Marek. - To zostaje z nami tak, jakbyśmy sobie coś wypalili. I pewnie zawsze będziemy mówić: pamiętasz Somalijczyków? Pamiętasz Hayat? A pamiętasz Marwę?

Marek i Ewa utrzymują kontakt z połączonymi przez siebie rodzinami. Choć łatwo nie jest - obie przebywają w zamkniętych placówkach, których nie mogą opuszczać. W jednej z nich mieszkańcy mogą przynajmniej wyjść na wewnętrzne podwórko, choć pod nadzorem strażnika, w drugim nie mogą wychodzić z budynku. Ostatnio dostali pozwolenie na wizytę u jednej z rodzin i przekazanie jej paczki. Przed wniesieniem taki pakunek musi zostać poddany dokładnej kontroli.

ania wit 1
"Spot o uchodźcach ma na celu mobilizację naszych wyborców". Radomir Wit o kolejnym wycieku maili
Źródło: TVN24

- Ta paczka była sprawdzana przy nas - opowiada Ewa. - I ten pracownik robił to bardzo skrupulatnie. Zaglądał w ściągacze, rozplatał zwitki dziecięcych skarpet. I w pewnej chwili mówi: "Głupio tak, nie? Grzebać w cudzych rzeczach". I to go czyni człowiekiem. Bo to jest głupio. A w innym miejscu zwracają się do ludzi numerami, a strażniczka robi wielkie halo z tego, że zatrzymany musi się oddalić na kilka metrów. To wszystko można zrobić ludzkim, a można nie zrobić.

***

Pani Bożena ma działkę przy samej granicy, w puszczy, a obok działki ma sąsiada. Taki typ niechcianego sąsiada, którego się po prostu ma, którego lepiej unikać, ale jak już przyjdzie, to albo odda mu się trochę obiadu, albo jakieś stare piwo, to, co akurat jest pod ręką. Sąsiad mieszka w przerobionym chlewie, w którym nie ma ani wody, ani prądu.

- On żyje w próżni - mówi pani Bożena. - Tylko pije, ale ja sama bym piła na jego miejscu. Rodziny nie ma, żadnego wsparcia, tylko po sąsiadach chodzi. I kiedyś, na samym początku, jak jeszcze o migrantach mało kto mówił, a jak mówił, to nieprzychylnie, on przyszedł i mnie pyta, co ja zrobię, jak na takich trafię. A ja mu odpowiadam, żeby się nie martwił, że nakarmię, napoję i po straż zadzwonię. A on mi mówi: "słuchaj, daj ty im jeść, daj pić, ale ty nie dzwoń. Niech idą dalej, toż to ludzie". I poszedł. A mnie taki żal ogarnął, wróciłam do domu i strasznie się rozpłakałam. Bo wtedy wszyscy tylko powtarzali: po co tu poprzyłazili, zjeżdżają się nam niepotrzebnie do kraju. I tylko ten pijaczek, co sam kanapki nie ma, tylko on się za nimi ujął.

Czytaj także: