Tomasz Włoch z Cigacic: - Zatruli rzekę i nie chcą powiedzieć, czym ją zatruli. Ludzie do nas nie przyjadą, bo nie wiedzą, czy będą wciągać rozpuszczalnik do nozdrzy, czy mazut. Żadna mama i żaden tata nie przyjedzie tu i nie pozwoli dziecku biegać po plaży wokół toksycznej wody. Gdyby tylko powiedzieli, co się stało, to uspokoiliby tę naszą społeczność nadodrzańską i mielibyśmy czystą sytuację.
W Cigacicach wrze jak w ulu.
Policja kieruje ruchem, kilkadziesiąt osób przy moście, ekipa telewizyjna, fotoreporterzy, dziennikarze z dyktafonami w dłoniach, pan wędkarz i aktywiści. Cykają migawki aparatów. W tłumie stoi kobieta ze zwieszoną głową. Trzyma brystol z napisem "Nie ma Odry - nie ma nas". Wokół niej padają słowa pełne oburzenia i gniewu. Są okrzyki, hasła, apele. A ona po prostu stoi w milczeniu.
Milcząco płynie także rzeka. Jakby nie chciała komentować całej afery. Upalny dzień dobiega końca. Demonstracja również. Przed zachodem słońca na most wraca spokój i jest jak zwykle. Odra nadal płynie, niewzruszona, skupiona na swoim nurcie.
I upokorzona.
Po zakończeniu protestu organizatorzy zapraszają do baru, który stoi tuż przy brzegu. Zmierzcha, a tam, gdzie plaża i szuwary, pojawiają się chmury niegroźnych, ale uciążliwych muszek. Wirują w powietrzu jak w jakimś oszalałym tańcu. Szukam w wodzie martwych ryb, właściwie nie wiem dlaczego. Łapię się na tym, że traktuję je trochę jak turystyczną atrakcję. Skoro cała Polska o nich mówi, to warto im zrobić zdjęcie. Niby do reportażu, ale trochę na pamiątkę.
- Dziennikarz? - pyta mnie smutny mężczyzna przy barze. Spogląda nieufnie. Ma na imię Błażej. Jest z tych, co nie zwykli dużo mówić, a już najmniej o swoich uczuciach. Nic dziwnego, że się domyślił, co mnie tu sprowadza. Torba fotograficzna działa jak uniform. A dziennikarzy tu dzisiaj zatrzęsienie. Potwierdzam i dodaję, że chciałbym dowiedzieć się, co czują mieszkańcy. Czym w istocie jest dla nich rzeka.
- Popływałby pan trzy dni ze strażakami, to by pan wiedział… - słowa więzną mu w gardle.
Milczę. Bo rzeczywiście, co ja mogę wiedzieć? Przed chwilą szukałem na plaży jakiejkolwiek martwej ryby.
- Nie, no co ty… - łagodnie uśmiechnięta szatynka za barem próbuje protestować. Ma na imię Anna.
- Ale takie jest moje zdanie - Błażej obstaje przy swoim.
- Jak uważasz - Anna kapituluje.
Błażej próbuje wyjaśnić, czym dla niego jest rzeka.
- Człowiek sobie poszedł z rana, nałapał ryb, oskrobał sobie i zjadł. A teraz? Jestem dzień w dzień na wodzie i pływam z ludźmi. Jestem sternikiem - tu zwraca się do mnie, jakby chciał w ten sposób się przedstawić. - I co teraz? Teraz jesteśmy w totalnej dupie - komentuje.
Ma trzydzieści siedem lat, urodził się i wychował w Cigacicach. "Na rzece od zawsze". Jego dziadek przez dziesięć lat pływał na Jaskółce - barce zacumowanej w tutejszym porcie.
- Szło się rano, siatkę wystawiło i była ryba, pół wsi miało co jeść na śniadanie - kontynuuje. Wszystko na ten temat. Bo jak to powiedzieć? Błażej zamyśla się na moment.
- Wiesz co? - ożywia się, spoglądając mi prosto w oczy. - Myśmy nawet nie wiedzieli, że taką rybę w rzece mamy. Myśmy przez tyle lat łowili ryby i myśleli, że miętusa nie ma. A okazało się, że jest… To znaczy był. Przekonaliśmy się w ostatnich dniach, bośmy wyciągali zdechłe. Tak samo z węgorzem, żeśmy myśleli, że go nie ma. A był. Sumy po kilkadziesiąt kilo. Ryby łowię od dzieciaka, ale nie pamiętam, żeby ktoś takie sumy wyciągał z Odry. Okazało się, że jednak są. To znaczy były - przyznaje.
Znowu to samo. Słowa więzną w gardle i nie wiadomo, co z tym zrobić.
- Najgorsze, że nikt nie wie, z czym mamy do czynienia - wtrącam po chwili, gdy gęsta cisza opadnie na blat baru i rozproszy się nieco.
- Napisali, że to jest to, tamto, sramto. I nikt nie wie, co to jest - ocenia Błażej.
- Generalnie ktoś wie na pewno, ale nie chce powiedzieć - zauważa Anna.
Błażej dziękuje za drugie piwo i znika, jutro rano musi wstać do pracy, a jeszcze trzeba bramy pozamykać. Jest nie tylko sternikiem, ale człowiekiem "od wszystkiego" w barze i przystani prowadzonej przez Tomasza i Piotra w Cigacicach.
- Dla nas tutaj to jest katastrofa - podsumowuje Anna.
- Nie wiadomo, jak to powiedzieć? - pytam Annę. Wydaje się, że doskonale wie, że cokolwiek by nie powiedziała w tym momencie, to ledwie prześlizgnie się po powierzchni czarnej już, pogrążonej w mroku, rzeki.
- Tak… Nie wiadomo. To tak, jakby śmiertelnie zachorował ktoś z twoich bliskich. Co byś wtedy powiedział? - rzuca.
"Oni nie kumają"
Tymczasem kilkanaście metrów obok, przy stole, trwa dyskusja. Wszyscy zebrani: aktywiści, artyści, miejscowi i przyjezdni, doskonale się znają. Czuć, że to tak zwane środowisko, że łączy ich wspólny cel: Odra.
- Każdy, kto kuma Odrę, to wie, że ta rtęć tam jest.
- Jak to są te algi, to jesteśmy w dupie, krótko mówiąc.
- Oni w dupie mają rzekę, im zależy tylko na tym, żeby zbić kapitał polityczny. Nie wierzę ani jednej, ani drugiej stronie.
- Drugiego września nikt już nie będzie mówił o rzece. Musimy działać natychmiast!
- Oni to wszystko ukrywali od początku.
- Chcieli się pokazać, jacy to są bohaterowie: jesteśmy uniezależnieni od Rosji, mamy węgiel, kopalnie. I zaczęli coś manipulować.
- W dupie mają rzekę i tyle.
Dwie godziny wcześniej, na moście w Cigacicach, przemawiał Łukasz Dudzic.
- Możemy być pewni, że dziesiątki lat zaniedbań, traktowania rzeki instrumentalnie doprowadziły w końcu do tej sytuacji. Inwestycje, które trwają na Odrze i które się rozpędzają, mogą spowodować zabicie tej rzeki. Wiedzieliśmy to od dawna, ale nie spodziewaliśmy się takiego scenariusza. Nie mam pojęcia, kto to zrobił, nie jestem w stanie wskazać winowajcy. Nie wiemy kto, ale wiemy, jak zapobiec takim sytuacjom w przyszłości, wiemy, jak spowodować, żeby rzeka była czysta, wiemy, jak oddać rzekę ludziom, przyrodzie. Rzeka nie jest instrumentem do wprowadzania ścieków, nie jest instrumentem do celów gospodarczych. Rzeka jest nasza, to jest nasze życie, to jest nasz krwiobieg. Odpowiedzią na to wszystko jest renaturyzacja Odry. Musimy zrobić wszystko, by zatrzymać te szalone inwestycje, megalomańskie projekty - powiedział.
Moja miłość do Dzikiej Kobiety zaczęła się, kiedy byłam małym dzieckiem, choć wtedy jeszcze nie nazywałam jej tym imieniem. Byłam raczej estetką niż atletką i jedynym moim życzeniem było zostać pełnym zachwytu dla świata wędrowcem. Od stołów i krzeseł wolałam ziemię, drzewa i groty, bo w tych miejscach czułam, że mogę oprzeć głowę na policzku Boga. Po zmierzchu zawsze wzywała mnie rzeka...Clarissa Pinkola EstésAutorka bestsellerowej książki "Biegnąca z wilkami", feministka i ekolożka
- Jestem rdzennym wieśniakiem. Rzeka nauczyła mnie pływać. Dawała mi jedzenie. Życia uczyłem się nad rzeką. Z moją mamą się śmieję, że dzisiaj to by pomoc społeczna mnie od niej zabrała za brak opieki. Jak miałem trzynaście, czternaście lat, to w lecie jechaliśmy pod namiot nad rzekę, na trzy tygodnie. Bez rodziców. Mieliśmy ją kilkaset metrów od domu, ale jechaliśmy całe cztery kilometry, żeby być dalej, w końcu to wakacje. Przez trzy tygodnie sami sobie organizowaliśmy żarcie, piliśmy wodę z Bobru, siedzieliśmy sobie nad rzeką po prostu. Rzeka nauczyła mnie przetrwania. Wyobrażasz sobie, żeby dzisiaj trzynastolatki mogły bez opieki dorosłych spędzić trzy tygodnie nad rzeką? - pyta.
- Nigdy nie złapałem wielkomiejskiego sznytu. Duże miasto to nie dla mnie, więc wróciłem do rodzinnej wsi. Pierwsze, co usłyszałem, to była cisza. Za naszym ogrodem, za naszą łąką było kiedyś jezioro. To jezioro sobie wysychało, ale zawsze były żaby, bo jakieś bagno zawsze było. Więc wróciłem i usłyszałem ciszę. Na początku nie mogłem załapać, co jest nie tak - wspomina.
Łukasz mówi o sobie, że jest ekologicznym aktywistą.
- Mój aktywizm zaczął się od tego bagna, które znikło. Zacząłem drążyć, dlaczego nie ma żab. Bo bagno wyschło. Dlaczego? Bo jest niski stan wody. Dlaczego? Bo meliorujemy… Pomyślałem: dlaczego nie zrobić czegoś dla tej wsi? - wyjaśnia.
Łukasz pracuje jako dyrektor artystyczny w firmie zajmującej się przygotowywaniem tak zwanego contentu do internetu, czyli głównie filmików marketingowych. Aktualnie - jak mówi - zaangażował się w obronę lipowej alei, która prowadzi do brzegu rzeki Bóbr. Jest radnym gminy Bobrowice, zasiada w zarządzie dwóch stowarzyszeń: Spójnik i Leubuzzi, należy do partii Razem. Zajmuje się między innymi edukacją związaną ze zmianami klimatycznymi.
- Mój znajomy rolnik mówi: "pojawił się jakiś robak, na którego nie ma żadnego pestycydu". Ja mówię: a masz ptaki? "Nie". Masz myszy na polu? "Nie". Bo myszy i ptaki by ci zjadły tego robaka. "No, ale zjadłyby mi zboże". A masz lisy? "Nie". One by zjadały ptaki. Nie masz tego wszystkiego, bo nie masz miedzy i nie masz krzaków. Mówię mu: twój pradziadek i dziadek wiedzieli, co jest potrzebne, żeby nie stosować pestycydów. A wy nagle zapomnieliście o tym w ciągu ostatnich trzydziestu lat - opowiada.
Łukasz tłumaczy, że większość z nas, widząc rzekę, ma na myśli koryto. Stajemy na moście, patrzymy w dół, jest woda w korycie, myślimy, że wszystko w porządku. Ale rzeka to nie tylko koryto, to cała dolina. Dolina, w której jest susza, gdzie stosuje się pestycydy, które spływają do koryta i trują rzekę.
Łukasz przyznaje, że nie chodzi o błędną politykę krajową, ale na poziomie całej Unii Europejskiej.
- Unia Europejska dopłaca za koszenie łąk. Żeby skosić łąkę, rolnik musi wsiąść do ciągnika, wyjechać w pole, spalić paliwo, a potem ta trawa i tak gnije na polu, bo nie jest nikomu potrzebna. Ale łąka to też uprawa, bo niby produkuje się kiszonkę, chociaż czasem trawa pozostaje na polu, bo dopłata należy się za samo skoszenie. Zróbmy więc inaczej: dopłaćmy temu rolnikowi za to, żeby pozwolił, żeby jego łąka została zalana. Rzeka wylewa - to jest naturalne. W ten sposób się oczyszcza i użyźnia zalewane łąki. Powstają warunki siedliskowe dla ptaków, owadów, płazów. Przede wszystkim w ten sposób zyskujemy naturalne magazyny wody, które będą zapobiegać suszy. Po co mamy budować zbiorniki retencyjne, jeśli je mamy w naturze? Wprowadźmy więc dopłaty za zalane łąki w dolinach rzek. Zapłaćmy rolnikom te same pieniądze, które i tak im płacimy, za nierobienie niczego. Wszystkim wyjdzie to na lepsze. Woda w lecie z łąki zniknie, ale pozostanie w gruncie, sama łąka będzie bardziej żyzna. Pozostawmy zadrzewienia śródpolne, zakrzaczenia, będziemy mieli ptaki, lisy. W ten sposób zrezygnujmy z pestycydów, które zatruwają rzeki. A co my robimy? Udrażnia się rowy melioracyjne, żeby woda jeszcze szybciej spływała z tych łąk. W ten sposób doprowadzamy do sytuacji, w której rzeka to tylko koryto. Zabieramy jej dolinę, której tak bardzo potrzebuje. To, co stało się teraz z Odrą, jest prostą konsekwencją instrumentalnego traktowania rzek. Nie traktujemy ich jak rezerwuaru życiodajnej wody, jak krwiobiegu. Mówimy: a co nas obchodzą jakieś żabki czy ptaszki. No to mamy teraz to, co mamy - przekonuje.
Łukasz przyszedł na protest i teraz, do baru, ze swoją partnerką i małym Franiem. Niemowlę śpi smacznie w wózku, gdy wokół trwa burzliwa dyskusja.
- Bóbr jest teraz płyciutki - kontynuuje swoją opowieść aktywista. - Zabrałem Asię na dwukilometrowy spacer środkiem koryta rzeki. Żeby zobaczyła, poczuła, jakie to jest fajne miejsce, piękne, pełne życia. Można posiedzieć, rozstawić namiot, to jest coś niesamowitego. W tamtym roku kupiłem nowy namiot. Ale Franio zaczął być w drodze. Teraz jest jeszcze malutki, więc namiot musi chwilę poczekać.
Kręci się to tu, to tam, w kapeluszu, z marsową miną. Poważny, zasadniczy, niedostępny, choć zdradza go pogodne i nieco łobuzerskie spojrzenie, którym oszczędnie szafuje, gdy rozmawia ze swoimi przyjaciółmi przy stole i za barem. Nie jest taki groźny, jak mogłoby się wydawać. Budzi respekt, ale nie lęk. Gołym okiem widać, że ma charyzmę.
Od brzegu swego ośmielił się płynąć. Odważył sobie choć się i ohynąć. I przebył rzekę, wysiadł na brzeg cudzy. Tam gdzie i drudzy.Sebastian Fabian Klonowicz, "Flis to jest Spuszczanie statków Wisłą i inszemi rzekami..."Poemat z XVI wieku
Urodził się w Cigacicach w 1968 roku. Odra jest bohaterką jego pierwszych wspomnień. Była "krańcem horyzontu".
- Chodziliśmy przez rzekę nad staw odrzański, gdzie było kąpielisko, mijaliśmy kładki, były tam barierki metalowe. Nie zapomnę, jak ciocia Marysia postawiła mnie na tych barierkach, trzymała mnie za rękę i w pewnym momencie puściła moją rękę… Stałem bezpośrednio nad nurtem. Nigdy nie zapomnę tego lęku - wspomina.
- Z reguły bawiliśmy się po naszej stronie rzeki. Samodzielne przejście przez most, na drugą stronę, było zabronione. Z przyjacielem Czarkiem ruszyliśmy na wyprawę, mieliśmy może sześć, siedem lat. Dotarliśmy do lasu odrzańskiego. Zobaczyliśmy masę stawów, ogromne łąki, potężne drzewa, to wszystko było tak inne niż te przestrzenie, które nas zwykle otaczały. Pamiętam, że szliśmy, śpiewając piosenkę. Pamiętam tekst: "przez różowe okulary zaczarowany zobaczysz świat".
- Patrzyliśmy na rzekę, ale nikt z niej nie korzystał. Nikt nie łapał w niej ryb, a jeśli łapał, to tylko po to, żeby wypuścić, na pewno nie zjeść, bo były to mazutowe ryby. Do wody nigdy się nie wchodziło, bo groziło to jakimiś krostami. Kąpaliśmy się w stawie. Odra nas fascynowała, ale tylko na nią patrzyliśmy.
- To była dla wielu ogromna tragedia. Cigacice to ominęło, bo to mądrze zbudowana wioska na wzgórzu, tu były zalane dwie, może trzy piwnice i to wszystko. Ale faktem jest, że w 1997 roku nastąpił katharsis tej rzeki, to był dla niej oddech, wypłukane zostały wszystkie syfy komuny i spłynęło to wszystko w Bałtyk. Od tego roku zaczęła się rewitalizacja rzeki. Potem kolejna powódź w 2010 roku, kolejne oczyszczenie Odry, i od tamtego roku to jest czysta rzeka. To znaczy… była.
Tak czy inaczej, po 1997 roku Odra przestała śmierdzieć. Wówczas Tomasz pracował w rodzinnej firmie - był rzemieślnikiem. Zajmował się obróbką kamienia.
- Starsi ludzie, urodzeni w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, zorientowali się, że Odra już nie jest mazutową breją i postanowili zacząć po niej pływać. Port był już wtedy zrujnowany, w zasadzie przestał już funkcjonować, i pojawiła się inicjatywa zbudowania dużej przystani dla łódek rekreacyjnych. Kilku kolesi, siedem, może osiem osób, którzy mieli łódki, za własne pieniądze wydzierżawili od RZGW [Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej - red.] jedną "główkę" [wysunięty w stronę środka rzeki "cypel" - red.] i zbudowali pierwszą na Odrze stowarzyszeniową przystań turystyczną. Dla siebie, dla własnej pasji. Chcieli mieć swoje miejsce na rzece.
Wśród nich był ojciec Tomasza, który od 1997 roku jest bosmanem przystani w Cigacicach.
- Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu i rzeka zaczęła nas wciągać. To był pierwszy z przełomowych dla mnie momentów. Drugim był flis odrzański. Motorowodniakom z Odry udało się namówić flisaków z Ulanowa nad Sanem, czyli ludzi, którzy jako jedni z ostatnich na świecie potrafią zbudować prawdziwe tratwy na sosnowych i świerkowych balach.
Pierwsza edycja flisu odbyła się w 1996 roku. Kolejne są organizowane co roku w lipcu. Spływ trwa prawie dwa tygodnie, trasa liczy ponad pięćset kilometrów. Rozpoczyna się we Wrocławiu, a kończy przy Wałach Chrobrego w Szczecinie. Oprócz samej tratwy Odrą płynie mnóstwo łodzi, które zatrzymują się w kolejnych nadodrzańskich miejscowościach.
- Nikt nigdy wcześniej nie widział takiej tratwy, nie miał okazji nią popłynąć i nikt nigdy nie widział tylu łodzi wpływających naraz do portu. Przez pierwsze trzy lata tylko się temu przyglądaliśmy. Ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że też zbudujemy tratwę i przyłączymy się do flisu. Kompletni abnegaci, jeśli chodzi o pływanie, dostaliśmy pozwolenie na wycięcie starych słupów telegraficznych, dostaliśmy jakieś stare beczki, a z tartaku trochę jakichś obrzyn. Tratwa była kwadratowa, miała siedem metrów na siedem, a pośrodku stał wielki drewniany wigwam. Na dzień przed flisem wyszliśmy na rzekę. Okazało się, że jesteśmy pływającym kółkiem, kompletnie niesterownym, nienadającym się do pływania po rzece. Zniosło nas kilka główek niżej i tyle było z pływania. Na drugi dzień przypłynął flis. Tratwa miała sto dwadzieścia metrów długości, ważyła sto osiemdziesiąt ton. Przepłynął obok nas taki kloc… Patrzyliśmy na to ze świadomością, że to nie dla nas. I wtedy retman flisu…
- Wincenty Pityński. Legendarna postać. Zawodowo spławiał drewno. Retman na flisie jest najważniejszy, ważniejszy od kapitana żeglugi. Jak nas zobaczył, stwierdził, że nas przytroczy do tej ogromnej tratwy i pociągnął nas do Szczecina. To była nasza pierwsza przygoda na rzece. Płynęliśmy kolejne razy. Pamiętam któregoś razu pod Szczecinem… Tratwa, jak płynie, to się stopniowo zanurza, bo nabiera wody… Usiedliśmy przy ognisku, bo ognisko cały czas płonie na tratwie. Wieńczyliśmy koniec flisu, popijając wódkę. Przyszedł komodor flisu, kapitan żeglugi wielkiej i śródlądowej Włodzimierz Grycner. Usiadł obok nas, tratwa zanurzyła się jeszcze bardziej i tak po kolana siedzimy w tej wodzie. Wali mnie w plecy i mówi, że jeśli my tu, w Cigacicach, nie zbudujemy galara i nie zaczniemy wozić ludzi po rzece, robić turystyki rzecznej, to jesteśmy dupy, a nie śródlądowcy.
To początek historii, która działa się przez dwadzieścia kilka kolejnych lat i dzieje do dzisiaj.
W Cigacicach powstały galary - tradycyjne statki rzeczne, najpierw drewniane, teraz stalowe. Wożą turystów. Ich produkcją zajął się brat Tomasza, Piotr. Tomasz zaś wyemigrował na osiem lat do Wielkiej Brytanii. Mijały lata. W tym czasie coraz więcej ludzi przyjeżdżało do Cigacic. Chcieli przyjrzeć się Odrze z bliska, być na niej, zaprzyjaźnić się z rzeką.
- Na koniec tej swojej tułaczki emigracyjnej, w Barcelonie, odwiedziłem muzeum Joana Miró. Tam jest komnata miniatur instalacji, niektóre z nich są realizowane w przestrzeni hiszpańskich miast. Już wiedziałem, że wracam do Polski i stwierdziłem, że postawię taką instalację, ale nie Joana Miró, tylko własną, i że to zrobię nad Odrą, i że to będzie miejsce spotkań, w którym będziemy pić kawę, rozmawiać, być. Przyleciałem do Polski, spotkałem się z moim przyjacielem architektem, poprzestawiał mój projekt i zbudowaliśmy… W tym miejscu, w którym teraz siedzimy, stanęły trzy żagle otaczające przedziwną szczękę - wspomina Tomasz.
Wówczas - to było osiem lat temu, funkcjonował już rozkręcony przez Piotra biznes "łódkowy", ale brakowało miejsca na brzegu, w którym można było ugościć przyjezdnych. Tomasz wybudował bar - lekka ażurowa konstrukcja, niezwiązana z gruntem, na terenie zalewowym, kilka metrów od brzegu rzeki, po której pływają galary z turystami.
- W maju to zbudowałem, w październiku mnie zalało, bobra miałem na barze, w nocy pływał między mebelkami. Nie, nie czułem wściekłości w ogóle. Rzeka ma swoje oddechy, nawet jak przyjdzie tak duża powódź jak w 1997 roku, wiem, co robić, żeby ratować dobytek. To jest rzeka, ona się w tym czasie oczyszcza i trzeba to wziąć na klatę.
Bar stoi od ośmiu lat. Bywa, że dziennie przewija się przez niego kilkaset osób, a jak jest organizowany koncert, to i tysiąc. Słowo "bar" może być w tym przypadku mylące. Solą tego miejsca są wydarzenia kulturalne i sami odrzańscy artyści, którzy tu znaleźli swoją przystań.
- Bez Odry to miejsce nie istnieje - stwierdza Tomasz. Odra jest tu "po pierwsze".
Tomasz wyciąga przed siebie żylaste przedramiona, wspiera się na blacie stołu, opowiada mocnym głosem. Patrzy prosto w oczy, jest pewny siebie i dokładnie wie, co chce powiedzieć. Do czasu, kiedy wspomina o ludziach, którzy tu, nad Odrę przyjeżdżali…
- Przyjeżdżali tu do nas nad rzekę, żeby się pożegnać. Byli nieuleczalnie chorzy. Traktowali to spotkanie - z nami, z rzeką, z bliskimi, z którymi tu bywali, jak swoje ostatnie pożegnanie przed wyruszeniem w drogę, tam, na drugą stronę - wspomina.
Pytam o ostatnie wydarzenia. Wiem, że od wielu dni nie ma klientów, znikli z dnia na dzień.
- Zatruli rzekę i nie chcą powiedzieć, czym ją zatruli. Ludzie do nas nie przyjadą, bo nie wiedzą, czy będą wciągać rozpuszczalnik do nozdrzy, czy mazut. Żadna mama i tata nie przyjedzie tu i nie pozwoli dziecku biegać po plaży wokół toksycznej wody. Gdyby tylko powiedzieli, co się stało, to uspokoiliby tę naszą społeczność nadodrzańską i mielibyśmy czystą sytuację - odpowiada.
- Jest takie ryzyko, że cała nasza praca, począwszy od pierwszych łódek w 1997 roku, cały ten trud pójdzie na marne. Że może to wszystko pier..., ze względu na jakiegoś skur..., który wcisnął guzik. Ten guzik zniszczył pracę wielu ludzi, ale przede wszystkim zniszczył radość tych, którzy tu przyjeżdżali. To wszystko zostało nam w jednej chwili odebrane - przyznaje Tomasz.
Nie bierze udziału w dyskusji przy stole. Jest trochę obok. Szczupły, opalony, muskularny, w tę tropikalną noc siedzi przy barze w rozpiętej koszuli, a kiedy się uśmiecha, to jakby robiło się jaśniej i jeszcze cieplej.
- Więc to twój garaż… - powiem następnego dnia, gdy pójdę do portu go odwiedzić.
- Nie! To mój dom - odpowie z uśmiechem. - Surowo tu dość, ale ta surowizna mnie uszlachetni. To jest dla mnie oczywiste - doda.
Swoją opowieść zaczyna od stwierdzenia, że wokół pewnie jest wielu podobnych: ojciec alkoholik, matka zagorzała katoliczka.
- Zero szczerego, autentycznego kontaktu z rodzicami. Ze swoją rodziną nie znalazłem wspólnego języka. W ludziach, których spotykam po drodze, znajduję rodzinę, na przykład Tomek. Tomek jest mi bardzo bliski, w zasadzie jest moją rodziną.
Rafał urodził się w małej wsi pod Łodzią. Dziadkowie od strony matki uprawiali ziemię. Z drugiej strony, jak mówi: "robotniczo-chłopskie pochodzenie".
- Nie odnajdywałem się tam kompletnie. Widziałem, że wszyscy robią coś, co w ogóle nie współgrało ze mną, nie można było wyrazić się w żaden sposób, więc spakowałem spawarkę, kilka narzędzi i wyruszyłem w świat.
To było dwanaście lat temu. Potem przez lata szukał swojego miejsca, pomieszkując to tu, to tam. Cztery lata temu trafił do Cigacic nad Odrę.
- Chcesz tu mieszkać? - pytam z niedowierzaniem, rozglądając się po zagraconym garażu.
- Tak, będę tu mieszkał - odpowiada zdziwieniem na moje niedowierzanie. - Zrobię troszkę, żeby tu było przyjemniej, ale bez przesady. Spartańskie historie jak najbardziej mi odpowiadają.
Pytam o metalowe bańki, wyszlifowane tak, że się świecą. Stoją na stojakach pośrodku.
Instrumenty nazywają się z angielska tank drum. Rafał opowiada o procesie produkcyjnym, coś o "nanoszeniu płaszczyzn", wycinaniu elementów i strojeniu "przez podgrzewanie i ruch mechaniczny", a także o "likwidowaniu dysonansu". Pokazuje efekt końcowy. Biorę do ręki błyszczącą metalową bańkę z wycięciami. W życiu bym się nie domyślił, że była kiedyś zwykłą butlą na gaz propan-butan.
- Od sześciu lat.
- Od sześciuset do tysiąca ośmiuset złotych. Przerób mam minimalistyczny. Robię dwa instrumenty miesięcznie, żeby sobie zapewnić minimum egzystencji. Taki mam cel. Wcześniej próbowałem zarzynać się i to jest bez sensu. To ze mną nie koresponduje.
- Wszystkiego nauczyłem się sam, drogą dedukcji. Na trzydzieste urodziny kupiłem sobie gitarę. Gram na niej dwanaście lat już, ale w międzyczasie okazało się, że gitara to za mało. Zacząłem dotykać klawiszy, poza tym trąbka, klarnet. Osiem lat temu zobaczyłem u kogoś taki instrument. Pomyślałem, że warto spróbować. Pierwszy robiłem dwa miesiące. Śmieję się dzisiaj z tego. To było amatorskie. Dzisiaj dotykam instrumentów z całego świata, z różnych rejonów i powiedziałbym, że moje brzmienia i wykończenie są czasami lepsze niż tamte.
- Budowałem rowery kawowe, wózki rowerowe. Jestem majsterklepka. Tak, znam się na spawaniu.
Spogląda niemal czule na instrument, który trzymam w ręku.
O dobra rzeko, o mądra wodo Wiedziałaś gdzie stopy znużone prowadzić Gdy sił już było brakWolna Grupa Bukowina
- Kolega powiedział: "mam kajaczek do sprzedania". Kajaczek w cudzysłowie, to była wąska, smukła łódź, pięć metrów długości, metr szerokości, z daszkiem i szybką. Pomyślałem, czemu nie, a może będzie fajna przygoda. Popływałem jeden sezon, spędziłem na rzece kilka nocy i się w rzece zakochałem. Wiedziałem, że to jest ten kierunek, że trzeba się za to wziąć.
"Wziąć się" w przypadku Rafała to znaczy wziąć do ręki spawarkę. Zaczął budować houseboata, czyli dom-łódź.
Łódź, a raczej kadłub, zieleni się w suchym piachu na placu za garażem. Wygląda trochę jak desantowa łódź wojskowa albo dolna część amfibii. "Turbo" - bo taką ksywkę ma Rafał, skończył piaskowanie, nie jest do końca zadowolony (gdy to mówi, smutnieje), teraz będzie malował. Cała "buda", czyli pomieszczenie mieszkalne, jest już gotowa, leży złożona gdzie indziej. Rafał pokazuje zdjęcia łodzi, zanim zdemontował część mieszkalną.
- Założenie było takie, że ma być lekki, czyli dwie tony dwieście, przód jest jak w desantowej łodzi, jak w skocie [SKOT - transporter opancerzony, Rafał w wojsku był jego kierowcą - red.], zaplanowałem mały tarasik z przodu, a z tyłu pokój z szybami dookoła, to wygląda trochę jak tramwaj z Lizbony. No i wiesz, minimalizm, turystyczna ubikacja, zbiornik z wodą, paliwo, kuchenka. I to wszystko.
- Jeśli pogoda da mi tu w dupę, to mnie to tylko uszlachetni. Poza tym kapitan łodzi nie może się bać zimna - przekonuje.
- Przyszły z huty blachy i profile, przyciąłem, pospawałem według własnego projektu. Inspirowałem się tym, co znalazłem w necie. W Stanach budowanie takich łodzi jest dość popularne.
Rafał zbudował także wózek dla łodzi, czterokołowy, taki żeby mógł wejść na każdą lawetę i zostać przetransportowany w dowolne miejsce jak samochód. Wodowanie - jeśli się uda, nastąpi tej jesieni.
- To wszystko buduję już trzy i pół roku - mówi jakby do siebie, omiatając wzrokiem kadłub i wózek. - Nieraz jest tak, że dużo energii w coś wkładasz i to nie przynosi żadnych efektów. I to wtedy jest znak, że to nie jest właściwa droga. A tu masz efekt - pokazuje na swój transporter opancerzony, który niebawem będzie jego pływającym domem. - Tu ewidentnie widzę efekt, to widać po prostu - przekonuje.
Rafał cofa się do momentu, w którym cztery lata temu po raz pierwszy wypłynął na rzekę.
- Wcześniej rzeka w ogóle mnie nie kręciła. Ale się okazało, że przy tym całym pędzie na zewnątrz rzeka jest jedynym ratunkiem dla wrażliwego człowieka, który próbuje być sobą.
- Płyniesz cztery, pięć na godzinę, krajobraz przesuwa się powoli, musisz wpaść w ten trans i wtedy czas zaczyna się rozciągać. Po jednym, dwóch dniach na wodzie wydaje ci się, że spędziłeś tam tydzień. Wokół tyle się dzieje… Tylko trzeba umieć patrzeć.
- Właśnie! Zaczynasz odbywać podróż w głąb siebie. Nawet teraz, gdy o tym mówię, mam gęsią skórkę, bo to jest emocja, której wcześniej nigdy w życiu nie doświadczyłem, dopóki nie znalazłem się na Odrze. Jak jesteś na rzece, zaczynasz koncentrować się na innych rzeczach, tych "małych". Ona cię zmusza do tego. No i jest zaskakująca. Myślę, że jej nie poznałem nawet tutaj, w pobliżu przystani. Może mi się wydawać, że ją poznałem, ale tak nie jest. Ostatnio w "kroksach", czyli na grubej gumie, nadziałem się na coś. Myślę: co to jest? A to taki orzech z kolcami.
- Poczułem się jak w Amazonii. Za każdym razem odkrywasz rzekę na nowo. Albo taki przykład: raz chciałem popłynąć po zioła, które rosły na przeciwległym brzegu. Okazało się, że w ogóle nie byłem przygotowany na taki prąd, jaki był tamtego dnia. Wylądowałem sto metrów dalej, próbowałem się przedostać do tych ziół, a tu całe dno w małżach, pociąłem sobie nogi do krwi. A patrzysz sobie na to miejsce z brzegu i "sielanka", nic szczególnie niebezpiecznego nie widać. Nie trzeba jechać do egzotycznych krajów, żeby sobie zrobić egzotyczną krzywdę. Wchodzisz do Odry i masz.
Ale, jak mówi Rafał, nie tylko o przygodę tu chodzi. Jest coś ważniejszego. Dla Rafała - najważniejszego. Rzucił wyzwanie upływającemu czasowi.
- Tak. Wychodzisz gdzieś na godzinę, ale jesteś tam dziesięć godzin. Prawdziwa alchemia, tak to czuję.
- Pozwoli mi lepiej zawiadywać czasem, jeszcze bardziej go rozciągać. Dwa tygodnie na rzece to jest bardzo wiele, szczególnie kiedy jestem sam. Na rzece jestem bardziej sam niż na lądzie. Na rzece jest więcej niepokoju, więc ta samotność ma inny charakter, jest przez to bardziej podniecająca. Więc koniec z miastem. Idę w stronę rzeki.
Rafał ze spokojem podchodzi do tej kwestii. Myje się w rzece, bo gdzieś musi się myć, w swoim garażu-domu nie ma wody bieżącej. Ostatnio nawet pił wodę z Odry, twierdzi, że nie ma żadnego podejrzanego smaku. Nie boi się, że zachoruje. On przecież nie choruje. Ma w sobie ten rodzaj energii, który - tak twierdzi - utrzymuje go przy zdrowiu. Ten "pęd".
Rafał zaprasza na jesień.
- Może wtedy już popływamy! - rzuca na odchodnym.
Mija drugi dzień mojego pobytu na przystani w Cigacicach. Po nocy spędzonej w namiocie rozstawionym na brzegu Odry, w roju upierdliwych muszek, ruszam na północ. Martwe ryby płyną dalej w dół rzeki, są teraz gdzieś przed Szczecinem.
"Ze względu na katastrofę ekologiczną na Odrze nie będziemy odwoływać Żagli 2022" - ogłaszają władze Szczecina.
Śniętych ryb nie widać. Zapewne gdzieś indziej są odławiane, żeby nie psuły nastroju święta. Szczecin mnie zaskoczył. Spodziewałem się ujrzeć Odrę, potężną już rzekę, która będzie majestatycznie zmierzać do Bałtyku. Widzę jednak basen, owszem rozległy, szeroki, imponujący statkami, które cumują przy nabrzeżu. Nie sposób jednak uznać, że tu gdzieś płynie rzeka, ta sama, z którą zaprzyjaźniłem się w Cigacicach, o której opowiadali mi Łukasz, Tomasz i Rafał.
Jest piątek, minęło południe, miasto szykuje się na szesnastą - wtedy wszystko się rozpocznie.
Szykują się muzycy na scenie ustawionej przy Wałach Chrobrego, szykują się sprzedawcy kraftowego piwa, rozkładający swoje ławki i stoły, szykują się sprzedawcy rękodzieła i chińszczyzny na straganach, jeszcze śrubka jest do dokręcenia, bo zadaszenie jakoś nie chce się trzymać, jeszcze towar do ułożenia. Szykuje się sprzedawca kiełbas, popcornu. MS Nawigator, statek Akademii Morskiej w Szczecinie, cumuje, zbliża się dziobem do nabrzeża, nie daje rady, drugi raz próbuje rufą. Z wałów patrzą na to przechodnie, obsiadłszy ławeczki. Patrzą na wodę, na rzekę, Odrę Zachodnią. Widać tylko koryto, spięte betonowym nabrzeżem. A przecież rzeka to nie tylko koryto. Tak czy inaczej, żadnej doliny tu nie ma. Jest dudniące miasto.
Z godziny na godzinę jest coraz głośniej. Jazgocze próbujący swych sił zespół na scenie, stacja radiowa w szaszłykarni, dudnią tiry przewalające się przez ulicę Jana z Kolna i wyje ORP Toruń. Stojący przy nabrzeżu okręt wydaje z siebie, nie wiedzieć dlaczego, okropny dźwięk.
A on stoi z boku. Cały ten zgiełk, hałas i zamieszanie, to wszystko jego nie dotyczy. Wędkarz. Nie musi mieć ze sobą wędki, bo też niby po co miałby ją mieć. Zdradza go jednak czapka z daszkiem z logo firmy produkującej sprzęt wędkarski. Jest sporej postury, ma sumiasty wąs, wydatny brzuch. Dostrzegam wytatuowaną kotwicę na przedramieniu.
Podchodzę cicho, patrząc w punkt, w którym utkwił wzrok. Na wodzie dryfuje niewielka ryba.
- Leszczyk - mówię cicho, chcąc dać znać, że też jestem wędkarzem i małego leszcza rozpoznam.
Przez chwilę taksuje mnie wzrokiem. Z aparatem fotograficznym u szyi, w koszuli z kołnierzykiem, krótkich spodenkach i sandałach, nie wyglądam na wędkarza.
- Leszczyk - potwierdza.
Brzmi to miękko, zbyt miękko, a zarazem gardłowo. Jakby coś uwięzło mu w krtani.
Odwraca się na pięcie i odchodzi w swoją stronę. Do rozpoczęcia największej imprezy żeglarskiej w Polsce zostają niecałe dwie godziny. Dudni coraz mocniej. Martwa ryba obija się płetwą grzbietową o nabrzeże.