Kar roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata i po pięć tysięcy złotych grzywny żądają prokuratorzy dla dwóch byłych posłów SLD Jana Chaładaja i Stanisława Jarmolińskiego. Obaj siedem lat temu w Sejmie głosowali za nieobecnych kolegów. Oskarżeni przyznają się do winy, ale ich adwokaci proszą o warunkowe umorzenie procesu.
Wyrok w sprawie byłych posłów zapadnie w czwartek. Prokurator domaga się skazania Chaładaja i Jarmolińskiego za poświadczenie nieprawdy i przekroczenie uprawnień. -
Głosując za nieobecnych posłów niewątpliwie poświadczyli nieprawdę, a ich działanie miało istotne skutki prawne, bo zapadła uchwała Sejmu obciążona wadą prawną. Przekraczając swe poselskie uprawnienia działali na szkodę interesu publicznego. To szczególnie naganne postępowanie - podkreślał przed sądem prokurator.
"Ponieśli już konsekwencje"
Obrońca oskarżonych byłych posłów uważa, że powinni zostać oni skazani tylko za poświadczenie nieprawdy. Przekonywał też, że sprawa powinna zostać warunkowo umorzona, tak jak w 1994 r. sąd umorzył proces posłów Tadeusza Gajdy (PSL), Marcina Libickiego (ZChN), Henryka Strzeleckiego (PSL) i Andrzeja Zakrzewskiego (Polski Program Liberalny), którzy podczas przyjmowania uchwały o założeniach polityki społeczno-gospodarczej na 1993 r. też głosowali za nieobecnych kolegów (pokazała to wówczas TVP).
Warunkowe umorzenie postępowania to formuła prawna polegająca na uznaniu winy oskarżonych i umorzeniu sprawy na okres próbny do trzech lat (jego długość ustala sąd). Jeśli przez ten czas popełniliby oni podobne przestępstwo, ta sprawa zostałaby "odwieszona" i osądzona.
- Chaładaj i Jarmoliński ponieśli już dotkliwe konsekwencje swego postępowania: śmierć cywilną, koniec kariery politycznej, stracili możliwość zasiadania we władzach instytucji Skarbu Państwa. A ich udział w feralnym głosowaniu miał niewielkie znaczenie, bo ich głosy nie ważyły na wyniku głosowania - mówił obrońca byłych posłów. Maciej Krasiński, obrońca oskarżonych
- Chaładaj i Jarmoliński ponieśli już dotkliwe konsekwencje swego postępowania: śmierć cywilną, koniec kariery politycznej, stracili możliwość zasiadania we władzach instytucji Skarbu Państwa. A ich udział w feralnym głosowaniu miał niewielkie znaczenie, bo ich głosy nie ważyły na wyniku głosowania - mówił obrońca byłych posłów.
Sprawa z brodą
Sprawa Chaładaja i Jarmolińskiego ma już 7-letnią historię. W marcu 2003 r. ważyły się losy ministra infrastruktury i wicepremiera w rządzie SLD-UP Marka Pola. Opozycyjne wówczas PO i PiS kolejny raz wniosły o wotum nieufności wobec ministra, którego uznawali za najbardziej nieudolnego. Koalicja wspierająca rząd Leszka Millera obroniła swego ministra.
Okazało się jednak, że w tym i innych głosowaniach posłowie Chaładaj i Jarmoliński przyciskali klawisze maszyny do głosowania nie tylko za siebie, ale i za nieobecnych tego dnia Mieczysława Czerniawskiego i Alfreda Owoca. Wykrył to ówczesny poseł koła Ruch Katolicko-Narodowy Robert Luśnia (w innej sprawie uznany potem przez Sąd Lustracyjny za tajnego współpracownika SB) i ogłosił z sejmowej trybuny.
Sprawą zajęła się prokuratura, do której doniesienie skierował ówczesny marszałek Sejmu Marek Borowski. Chaładaja i Jarmolińskiego wykluczono z klubu SLD. W śledztwie przyznali się do zarzuconego im poświadczenia nieprawdy - za to przestępstwo grozi do pięciu lat więzienia. Odmawiali składania wyjaśnień.
Z ustaleń prokuratury wynika, że Chaładaj miał zagłosować sześć razy za posła SLD Mieczysława Czerniawskiego, a Jarmoliński - oddać 41 głosów za posła Alfreda Owoca. Dowodami w sprawie są m.in. wydruki głosowań, zapisy telewizyjne oraz zeznania zainteresowanych posłów, w tym posła Luśni. Według ustaleń prokuratury, karty do głosowania posłów Czerniawskiego i Owoca zostały użyte "wbrew woli dysponentów".
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24