Gdyby nie tak zwane dziennikarstwo wcieleniowe, o licznych nieprawidłowościach nigdy nie dowiedziałaby się polska opinia publiczna. Bez dziennikarzy, w tym reporterów TVN, patologie nie ujrzałyby światła dziennego. Przedstawiamy niektóre z takich spraw.
Choć dziś zazwyczaj kojarzy się z ukrytymi kamerami i mikrofonami, dziennikarstwo wcieleniowe (zwane też dziennikarstwem pod przykrywką) swoje początki miało już w XIX wieku. Jednym z pierwszych reporterów wykorzystujących tę metodę pracy był William Stead z brytyjskiej "Pall Mall Gazette", który w 1885 r. zgłębiając temat dziecięcej prostytucji w wiktoriańskiej Anglii, udawał klienta, który "kupił" nastolatkę dla celów wykorzystywania seksualnego.
Wśród kobiet-dziennikarek prekursorką stosującą metody wcieleniowe była B. Nellie Bly (a naprawdę Elisabeth Cochrane Seaman), która w 1887 r. przez dziesięć dni przebywała w ośrodku psychiatrycznym dla kobiet w Nowym Jorku, wcielając się w osobę psychicznie chorą - by tam się znaleźć, oszukała policjanta, sędziego i czterech lekarzy. Jej obserwacje, które w ten sposób pozyskała i opublikowała w książce "Ten Days in a Mad-House", pozwoliły ujawnić okrucieństwo personelu wobec 1600 pacjentek.
Według dr Izabelli Adamczewskiej z Instytutu Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego w reportażu wcieleniowym autor udaje kogoś, kim nie jest, albo zataja informacje o swojej profesji i celu przeprowadzenia researchu (dokumentacji – red.), działając "jak szpieg czy agent pod przykrywką". Zgodnie z definicją Adamczewskiej, dziennikarstwo wcieleniowe jest wariantem dziennikarstwa uczestniczącego, którego celem jest infiltracja danego środowiska w celu przekazania informacji niedostępnych doświadczeniu czytelnika lub wskazaniu nieprawidłowości związanych np. z warunkami pracy czy funkcjonowaniem opieki społecznej.
W Polsce za prekursora tej formy uznaje się Janusza Rolickiego, który w PRL-u konwojował zwierzęta idące na rzeź, tropił rybacką kontrabandę przez sześć tygodni pływając na statku, a nawet pracował jako likwidator PZU, co opisał w reportażu pod wymownym tytułem "Brałem łapówki".
Ekologiczny terror
Jeden z pierwszych materiałów wcieleniowych, jakie powstały w TVN, to "Ekolodzy" z 2002 r. Dziennikarze Superwizjera TVN i "Newsweeka" ujawnili prawdziwe oblicze kilku stowarzyszeń ekologicznych, które organizowały protesty tylko po to, by brać pieniądze za ich przerwanie od firm, które protesty te dotykały najbardziej. To także ten reportaż był jednym z pierwszych, w których zastosowano ukrytą kamerę - dosyć wtedy jeszcze prymitywną - dużą, ciężką, schowaną… w segregatorze, który przy sobie miał dziennikarz.
Udawał on przedstawiciela jednej z sieci komórkowych - podczas spotkań z pseudoekologami chciał dowiedzieć się, w jaki sposób zdobywa się poparcie takich organizacji, tak by te nie protestowały przeciwko budowie stacji przekaźnikowej. Udało mu się dokładnie poznać mechanizm "kupowania protestów" i funkcjonowania pseudoekologów. Gdy w jednej z takich organizacji ujawnił się, działacz ekologiczny usiłował zjeść fakturę - dowód wpłaty dziennikarza udającego biznesmena na rzecz organizacji. Myślał, że w ten sposób zniszczy dowód korupcji - nie zdawał sobie sprawy, że wszystko zostało zarejestrowane.
Korupcja w wymiarze sprawiedliwości i służbie zdrowia
To dzięki dziennikarstwu wcieleniowemu wielokrotnie reporterom TVN udało się także pokazać patologię w służbie zdrowia, sądach i prokuraturach. Udając pacjentów, udowodnili jak krakowskie przychodnie wyłudzały pieniądze z NFZ - niezwykle rzadko przyjmowały pacjentów, za to podrabiały karty medyczne i z zupełnie zdrowych osób robiły osoby chore, którym rzekomo wykonywano specjalistyczne zabiegi. Dzięki pracy dziennikarzy, ABW zatrzymało osoby zamieszane w proceder, który okazał się potem być nie tylko krakowską przypadłością.
Podobny efekt przyniósł reportaż Superwizjera z 2004 r., w którym dziennikarz udający mężczyznę, który pijany miał spowodować wypadek, uzyskał fałszywe zaświadczenie psychiatryczne. W programie udowodniono także, że takie zaświadczenia o chorobach psychicznych wcześniej zdobywali groźni przestępcy, co pozwalało im na unikanie więzienia.
Dziennikarze Grupy TVN ujawnili także, ile i komu trzeba zapłacić, aby wyjść z polskiego więzienia. Udało im się po raz pierwszy pokazać najgorszy wymiar łapownictwa w więzieniach - kupowanie wolności. Jeden z reporterów, ukrywając swoją tożsamość i profesję, udawał, że chce wyciągnąć z więzienia kolegę - dzięki temu pozyskał wiedzę o tym, jak takie mechanizmy korupcji wyglądają.
Czasem reportaż wcieleniowy bywa też wykorzystywany, by pokazać rzeczywistość, która odbiorcom jest obca i często trudna do zrozumienia. Paweł Reszka, dziennikarz "Newsweeka", podjął się "pod przykryciem" pracy sanitariusza – czyli - jak mówi - "na samym dnie medycznej hierarchii". W książce "Mali bogowie" opisał jak wygląda świat zmęczonych, sfrustrowanych i nierzadko obojętnych lekarzy, którzy na co dzień ratują ludzkie życie.
Inny, zazwyczaj nieznany odbiorcom świat, pokazywał w swoich wcieleniowych reportażach także Jacek Hugo-Bader. Trzykrotnie wcielił się w bezdomnego, by sprawdzić jak osoby wykluczone czują się w kapitalizmie. "Nie napiszesz prawdy o menelach z perspektywy normalsa", mówił w rozmowie z "Dużym Formatem".
Brudne interesy
Ron F. Smith, autor książki "Groping for ethics in journalis" ("Poszukując etyki w dziennikarskie") rozróżnia trzy formy dziennikarstwa wcieleniowego: maskaradę (motyw "dziennikarstwa w przebraniu" jest od razu sygnalizowany w materiale), pasywną mistyfikację (kiedy dziennikarz nie ujawnia swojej roli i nie wyprowadza z błędu osób biorących go za np. policjanta) i aktywną mistyfikację (dziennikarz aranżuje sytuacje mające doprowadzić do zdemaskowania).
Wykorzystując tę trzecią z metod, w 2015 r. dziennikarz programu Uwaga TVN Tomasz Patora, ujawnił, że w jednym z krakowskich krematoriów mogło dochodzić do bezczeszczenia ludzkich zwłoki, a tysiące rodzin mogły pochować inne prochy niż swoich bliskich. Jedną z metod, które zastosował pracując nad tym tematem ponad osiem lat, była dziennikarska wcieleniówka - reporterzy programu założyli firmę pogrzebową "In Memoriam" i wcielili się w jej pracowników.
Dziennikarze Grupy TVN ujawnili także, że w Polsce łatwo jest kupić szczegółowy billing telefoniczny obcej osoby (dzięki czemu można np. odtworzyć jej zachowania, miejsca logowania, sieć znajomych, itp.) - wystarczą 4 tys. zł i spotkanie z detektywem. Ujawnienie tych informacji nie byłoby możliwe, gdyby dziennikarka nie wcieliła się w rolę pracownicy PR, która chce wykryć, kto z firmy, dla której pracuje, ujawnia informacje dziennikarzom.
W ten sposób - ukrywając swoją prawdziwą tożsamość i wcielając się m.in. w biznesmenów - dziennikarze TVN i TVN24 ujawnili także m.in. sprawę adwokata, który podjął się sfałszowania testamentu, czy rzeczoznawców, którzy dopuszczają do użytku niesprawne samochody. Dzięki realizacji reportażu pod przykryciem, dziennikarze Uwagi pokazali także jak wygląda proceder handlu świadectwami maturalnymi. Dziennikarzom "Super Expressu" udało się kupić trotyl od brygady antyterrorystycznej na Okęciu, by udowodnić, że nabycie środków wybuchowych nie jest szczególnie trudnym wyzwaniem.
Patologie
Podczas realizacji reportaży wcieleniowych, dziennikarze nierzadko stają twarzą w twarz z przestępcami, ale i ludźmi nieobliczalnymi. Podejmują działania, które potencjalnie mogą nieść ryzyko dla ich zdrowia i bezpieczeństwa.
Dziennikarze TVN kilkukrotnie przenikali do sekt i organizacji wykorzystujących naiwność albo kłopoty ludzi potrzebujących pomocy. Przebywali w duńskiej sekcie TVIND, chodzili na spotkania groźnego Himawanti - nie przyznając się do tego, że są dziennikarzami. Podczas pobytu w odosobnionym ośrodku TVIND, dziennikarka mieszkała w pokoju bez światła i zamków, a po korytarzu chodził mężczyzna z nożem. Po publikacji reportażu o Himavanti, autorka otrzymywała pogróżki, a w okolicy jej miejsca zamieszkania rozwieszano szkalujące ją, nieprawdziwe informacje.
Jeden z dziennikarzy Superwizjera wziął także pod przykryciem udział w "terapii", w ramach której homoseksualiści mieli zostać "wyleczeni" ze swojej "choroby", a z której mogli wyjść niezwykle okaleczeni psychicznie. W tym roku dziennikarka TVN/TVN24 Iwona Poreda-Łakomska dołączyła na zajęcia Teatru Akademickiego, by zweryfikować doniesienia o molestowaniu uczestniczek kursu. Dzięki wcieleniu się w jedną z nich, nie tylko uzyskała dowody na panującą na zajęciach patologię, ale także zdobyła zaufanie kobiet, które zgodziły się opowiedzieć jej o swoich doświadczeniach.
– Od początku byłam przy tej realizacji sobą, posługiwałam się swoim numerem telefonu i nazwiskiem. Powiedziałam, że chciałabym chodzić na zajęcia i nikt nie interesował się kim jestem, zostałam przyjęta na zajęcia. Nikt nie wiedział kim jestem - opowiada. - Dopiero po pierwszym incydencie, na tydzień przed premierą spektaklu, gdy nauczyciel Ryszard A. został sam na sam z licealistką (zachęcał ją m.in. do striptizu – red,), poprosiłam ją o numer telefonu. I wtedy ujawniłam się jako dziennikarka. Ona powiedziała, że cieszy się, że tam byłam i że to zostało nagrane, bo inaczej nikt by jej nie uwierzył, że to się działo.
Reportaż o molestowaniu w Teatrze Akademickim nie był pierwszym reportażem wcieleniowym Iwony Poredy-Łakomskiej. W styczniu 2017 r. Jako dziennikarka Nowa TV dzwoniła do różnych komend policji w kraju, podając się za urzędniczkę gabinetu jednego z wiceministrów MSWiA. Twierdziła, że zepsuł jej się samochód, nalegała i oczekiwała podwiezienia jej służbowym pojazdem do hotelu lub warsztatu. To wystarczyło, by przyjechali do niej policjanci z jednej z komend - z Zambrowa, wylegitymowali ją i dopiero wtedy okazało się, że telefonicznie podała nieprawdziwe dane. Policja zambrowska zdecydowała o oddaniu sprawy do sądu. Dziennikarka została skazana za wprowadzanie dyżurnego w błąd co do swej tożsamości i miejsca zatrudnienia. Kilka miesięcy później została uniewinniona od wszystkich zrzutów. Ta sprawa nie zniechęca jej jednak do dziennikarstwa wcieleniowego. - Czasem można je realizować pod prawdziwą tożsamością, stąd taka decyzja przy realizacji reportażu o Teatrze Akademickim - tłumaczy.
Także pod swoim nazwiskiem na uczelni Tadeusza Rydzyka studiował Wojciech Bojanowski (obecnie dziennikarz "Faktów" TVN), wówczas początkujący dziennikarz "Gazety Wyborczej". "Przez miesiąc uczyłem się, czym jest manipulacja i czym jest prawda w Wyższej Szkole Komunikacji Społecznej i Mediów w Toruniu, założonej przez ojca Tadeusza Rydzyka" - tymi słowami zaczął w 2005 r. swój reportaż. Dziennikarzowi, który pracował "pod przykrywką" udało się pokazać nie tylko jak prowadzona jest szkoła, jak wyglądają na niej studia, ale także zdemaskować prawdziwe relacje tam panujące (np. studenci podejrzewali, że są podsłuchiwani).
"Nikt się na to nie nabierze"
W historii Grupy TVN zdarzały się reportaże wcieleniowe, których efekty zaskakiwały nawet samych realizatorów. Było tak m.in. w 2006 r. Jeden z klientów znanego warszawskiego domu aukcyjnego poskarżył się wówczas redakcji Superwizjera, że sprzedano mu fałszywy obraz Mojżesza Kisslinga. Miał potwierdzającą to ekspertyzę paryskiego instytutu wydającego certyfikaty autentyczności pracy artysty. Przedstawiciele domu aukcyjnego mieli ekspertyzę polskiego rzeczoznawcy i upierali się, że transakcja była uczciwa.
W trakcie dokumentacji tematu, dziennikarze zorientowali się, że ekspertyzy takie często wydają osoby bez odpowiedniej wiedzy na ten temat. Dziennikarz Jarosław Jabrzyk do dalszej współpracy nad tematem zaprosił malarza Franciszka Starowieyskiego - poprosił go o wydanie zgody na stworzenie podrabiającego styl i podpisanego jego nazwiskiem falsyfikatu. Gdy artysta zobaczył gotową pracę, zakrzyknął "O Jezus Maria! Dajmy sobie z tym spokój, z tego nic nie wyjdzie! Nikt się na to nie nabierze. Tylko oprawa jest przyzwoita".
Kilka dni później obraz został przyjęty przez jeden z renomowanych domów aukcyjnych, który potwierdził autentyczność pracy i nawet nadał jej tytuł: Zjawa. Obraz trafił na aukcję, sprzedającym był dziennikarz TVN udający biznesmena wyprzedającego majątek firmy. Gorącą aukcję wygrali dziennikarze tej samej redakcji - także pod ukryciem.
Dziś Jarosław Jabrzyk jest producentem Superwizjera TVN i uzgadnia z reporterami, czy wykorzystanie metod dziennikarstwa wcieleniowego jest uzasadnione przy ich materiałach. – Są takie dziedziny życia publicznego, które są niesłychanie trudne do penetracji dla organów ścigania. W wielu sprawach śledztwa prokuratorskie utknęły w ślepym zaułku i organy ścigania nie są w stanie doprowadzić do postawienia zarzutów prawdziwym sprawcom przestępstw. Pewnych spraw nie da się inaczej udokumentować niż przez wcieleniową pracę dziennikarza śledczego – tłumaczy. - Wyznacznikiem dla zastosowania takiej metody jest głównie to, że temat musi pokazywać zjawisko, które jest istotne ze społecznego punktu widzenia. Co ważne, dziennikarstwo wcieleniowe to tylko obserwacja rzeczywistości, a nie ingerowanie w treść zdarzeń. Dziennikarz nie może w sposób bezpośredni prowokować do jakichkolwiek zachowań. To kryterium zawsze było spełnione w naszych reportażach – dodaje Jabrzyk.
Efekty inaczej nieosiągalne
Tradycyjne metody zbierania informacji nie zawsze są wystarczające do zdemaskowania nieprawidłowości, nadużyć władzy czy osób zaufania publicznego i patologii otaczającej rzeczywistości. Wielokrotnie dziennikarstwo wcieleniowe przynosiło efekty, o które inaczej byłoby trudno bądź byłyby one w ogóle nieosiągalne.
W XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii dzięki Williamowi Steadowi - który oskarżony o stręczycielstwo, dwa miesiące spędził w więzieniu - parlament przesunął tzw. wiek zgody z 13 na 16 lat. Dzięki B. Nellie Bly, Nowy Jork przeznaczył dodatkowy milion dolarów rocznie na opiekę nad chorymi umysłowo. W wyniku pracy dziennikarzy TVN - często nagradzanej w najważniejszych konkursach dziennikarskich w Polsce, udało się ujawnić skorumpowanych urzędników, nagłośnić tematykę przemocy i nieprawidłowości, które mają wpływ na zdrowie i bezpieczeństwo obywateli, ale i na budżet państwa.
Autor: Beata Biel, Konkret24 / Źródło: tvn24.pl, Zeszyty Literackie