Tragedia, która w piątek rozegrała się przez kancelarią premiera zelektryzowała całą Polskę. 49-letni mężczyzna podpalił się. Jak wynika z dokumentów, które Andrzej Ż. przesłał do redakcji "Uwagi" TVN, do tak desperackiego kroku zmusiły go m. in. problemy finansowe. Reporterzy TVN sprawdzili, co jeszcze.
Andrzej Ż. podpalił się w Al. Ujazdowskich na wysokości kancelarii premiera w miniony piątek 23 września. Po tym, jak informacja o tym zdarzeniu dotarła do opinii publicznej, swój objazd po kraju przerwał premier Donald Tusk. - Będę musiał przerwać na chwilę ten objazd, zrezygnujemy z jutrzejszego planu i wieczorem wylecę do Warszawy. Sprawa jest rzeczywiście dramatyczna i chcę sprawdzić wszystkie jej okoliczności - zapowiedział premier Tusk.
Mężczyznę ugasili funkcjonariusze BOR, którzy w tym dniu byli w pobliżu. - Widziałem to w kamerze, miałem zbliżenie i widzieliśmy po prostu płonącego człowieka - wspomina funkcjonariusz BOR Wojciech Strużyński.
Podjąłem tę tragiczną decyzję, gdyż nie widzę innego wyjścia z sytuacji, która ma miejsce. Jest to najbardziej racjonalne rozwiązanie, jakie w chwili obecnej widzę. Dzień śmierci wybrałem przypadkowo, ale sposób i miejsce już nie. Mam nadzieję, że mi się uda i że chociaż tego nie zepsuję samopodpalacz
"Nie widzę innego wyjścia"
Andrzej Ż. na kilka godzin przed próbą samobójczą przysłał do redakcji "Uwagi" TVN list, w którym obwinia o wszystko premiera Donalda Tuska. Zwraca się również do swojej żony instruując ją, co ma zrobić po jego śmierci. W liście do kobiety zapewnia o swojej miłości i przeprasza za to, co zrobił. Pisze m.in.: "Podjąłem tę tragiczną decyzję, gdyż nie widzę innego wyjścia z sytuacji, która ma miejsce. Jest to najbardziej racjonalne rozwiązanie, jakie w chwili obecnej widzę. Dzień śmierci wybrałem przypadkowo, ale sposób i miejsce już nie. Mam nadzieję, że mi się uda i że chociaż tego nie zepsuję" - napisał mężczyzna.
Choć życiu Andrzeja Ż. nie zagraża już niebezpieczeństwo, jego żona nadal nie może uwierzyć w to, co się stało. - Czytam to, ale jestem w wielkim szoku i jakoś to nie dochodzi do mnie. Nie mam do niego żalu, bo w pewnym sensie chciał mnie chronić - mówi żona Renata Żydek-Róg.
Kilka spraw
Andrzej Ż. mieszka w Warszawie i ma na utrzymaniu żonę i trójkę dzieci. Przez kilkanaście lat pracował w policji, potem przez roku był zatrudniony w urzędzie skarbowym. Gdy nie przedłużono mu umowy, zaczął dorabiać jako ochroniarz. Oprócz pensji otrzymywał ok. 3 tys. zł policyjnej emerytury. Żona tłumaczy, że nie wiedziała, iż mąż stracił pracę. - Prawdopodobnie sam się zwolnił, bo nie mógł wytrzymać. Wzięty był też kredyt na mieszkanie. Jak pytałam go, ile jeszcze zostało do spłaty to mówił, żebym się tym nie przejmowała, bo to jest na jego głowie - tłumaczy Żydek-Róg.
Chore dziecko
Ż. popadł w długi, kiedy po stracie pracy musiał zaciągnąć kredyt na leczenie chorego dziecka. Ostatnio nachodził go komornik, rodzinie odłączono też prąd w mieszkaniu. Mężczyzna twierdzi, że jego problemy zaczęły się po tym, jak doniósł do ministerstwa finansów, że jego przełożeni i koledzy z urzędu skarbowego łamią prawo. Kontrola nie potwierdziła jednak jego doniesień, a z mężczyzną nie przedłużono umowy o pracę. Żona potwierdza, że mężczyzna od dawna miał problemy w urzędzie skarbowym, w którym pracował. Twierdził, że musi działać, bo nie chce trafić do więzienia za nieprawidłowości, jakie mają tam miejsce - wspomina kobieta.
Pierwszą skargę Andrzej Ż wysłał do minister Julii Pitery. Napisał też do premiera Tuska. - Ten urząd był w ciągu trzech lat chyba dziewięć razy kontrolowany. Dodatkowo sprawdzono, czy wnioski po kontrolach zostały wykonane. Podejrzenia mężczyzny nie potwierdziły się. Potem pisał jeszcze do rozmaitych polityków i był w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Tam urzędnicy Departamentu Skarg i Wniosków, gdzie powtórzył to, co powtarzał zawsze, że pisze pisma i nie dostaje odpowiedzi. Ponieważ Departament doskonale wiedział, jak przebiega wyjaśnianie tej skargi u mnie w gabinecie, urzędnicy wiedzieli, że cała sytuacja to nie jest prawda. Jednak mężczyzna nie przyjmował do wiadomości żadnego racjonalnego wyjaśnienia.
Innym z adresatów listu był poseł Jan Widacki, który o całej sprawie poinformował prokuraturę. Ta sprawę umorzyła.
Andrzej Ż. napisał także do szefa SLD Grzegorza Napieralskiego.
Źródło: Uwaga TVN
Źródło zdjęcia głównego: TVN, Marcin Gula/tvnwarszawa.pl