Każdy musi wiedzieć, którą stronę reprezentuje. Jeżeli sprzeciwiamy się takiej ingerencji ministra sprawiedliwości w wymiar sprawiedliwości, to nie możemy legitymizować tego typu działań - powiedział w rozmowie z reporterem "Czarno na białym" były współpracownik ministra sprawiedliwości sędzia Jacek Ignaczewski. Pierwszy raz publicznie zabiera głos.
Pod koniec 2015 roku minister sprawiedliwości, prokurator generalny Zbigniew Ziobro zaczął kompletować w resorcie zespół, który miał wprowadzić w wymiarze sprawiedliwości uczciwość, bezstronność i obiektywizm.
Znalazł się w nim Jacek Ignaczewski, sędzia Sądu Rejonowego w Olsztynie, autor publikacji na temat reformy sądów, który od lat próbował zainteresować ministrów swoim projektem zmian w wymiarze sprawiedliwości.
- Dla wszystkich było jasne, że autorem merytorycznych zmian, który miał przygotować reformę ministrowi sprawiedliwości, byłem ja. Liczyłem na to, że moi koledzy sędziowie w Ministerstwie Sprawiedliwości wesprą mnie w tym. To się nie stało - powiedział w rozmowie z reporterem "Czarno na białym".
Sędzia Ignaczewski był dyrektorem kluczowego z tego punktu widzenia Departamentu Strategii.
"Stwierdziłem, że nie ma dla mnie miejsca"
Zanim zwolnił się z pracy w resorcie, z głównej siedziby przeniósł się do małego budynku ministerstwa na warszawskiej Saskiej Kępie, gdzie pracował nad ustawami o reformie ustroju sądów powszechnych.
Jak mówił, żeby pracować, trzeba mieć święty spokój. - Żeby liczyć, analizować i wyciągać wnioski, to (...) nie można być w centrum zainteresowania wszystkich - dodał.
W czasie kiedy w zaciszu gabinetu sędzia Ignaczewski opracowywał projekty ustaw reformujących sądy, polityczna presja stawała się coraz większa.
Zmiany w sądownictwie zapowiadał prezes PiS Jarosław Kaczyński. Na dwa miesiące przed zakończeniem pracy przez sędziego Ignaczewskiego, we wrześniu 2016 roku, minister sprawiedliwości mówił w telewizji publicznej, że "pakiet ustaw zasadniczo jest gotowy".
Tak rzeczywiście było. Dwa miesiące później Jacek Ignaczewski przywiózł ministrowi gotowe projekty.
- Kiedy wróciłem z projektami do Ministerstwa Sprawiedliwości w Alejach Ujazdowskich stwierdziłem, że nie ma dla mnie już miejsca w ministerstwie, więc wróciłem do sądu - przyznał.
Wyjaśnił, że minister nie zdecydował się na przyjęcie proponowanych przez niego zmian.
Dopytywany o okoliczności odejścia z ministerstwa i rozmowę ze Zbigniewem Ziobro, odpowiedział: - To już pozostanie moją i pana ministra tajemnicą.
- Nie chciał przeprowadzić proponowanej przeze mnie reformy, oparł się na reformie przygotowanej przez swoje inne zaplecze - dodał.
Powiedział, że minister Ziobro nie musiał uzasadniać swojej decyzji. - Dla mnie było jasne, że jestem tam po to, żeby opracować reformę. Ja to zrobiłem, "pracodawca" nie chciał z tego skorzystać, więc moja misja się skończyła - stwierdził.
"To jest reforma pod tytułem entliczek, pentliczek"
Reporter "Czarno na białym" zwrócił uwagę, że zapisane w projektach przygotowanych przez sędziego Ignaczewskiego rozwiązania pozwalają się domyślić, dlaczego jednak Zbigniew Ziobro nie chciał ich realizować. Wystarczy porównać kluczowy zapis z projektu przegłosowanego ostatecznie w Sejmie z tym przygotowanym przez sędziego Ignaczewskiego.
PiS oddało prawo powoływania prezesów sądów ministrowi i prokuratorowi generalnemu. W projekcie sędziego Ignaczewskiego prezesa żaden polityk nie wybiera, zostaje nim sędzia z najdłuższym stażem pracy w sądzie.
- Jeżeli prezesem zostawałby najstarszy służbą sędzia, to z dnia na dzień zmienia się to, że politycy nie mają nic do powiedzenia, jeżeli chodzi o funkcjonowanie sądownictwa. Możemy wieść spór, czy to dobrze, czy źle. Moim zdaniem dobrze. Niewątpliwie uzdrowiłoby to sytuację w samym sądzie - tłumaczył w rozmowie z reporterem "Czarno na białym".
Politykom wpływ na sądy sędzia Ignaczewski chciał zablokować także wprowadzeniem zasady losowego przydziału spraw. Zapisany co prawda jest także w projekcie PiS-u, ale w taki sposób, że - zdaniem sędziego - pozostanie fikcją, bo i tak dużo do powiedzenia będzie miał polityk. Zasady losowania określi bowiem minister, a przydzieloną teoretycznie losowo sprawę i tak będzie można odebrać i przekazać innemu sędziemu.
- Takie możliwości przepisy stwarzają. Nie wiem, czy to jest niedopatrzenie, czy świadomy zamysł legislacyjny. Nie dostrzegam w tej nowelizacji żadnej jakościowej zmiany. Pół żartem, pół serio można powiedzieć tak: to jest reforma pod tytułem entliczek, pentliczek. Minister wybierze sobie prezesów, dzięki którym będzie sprawnie zarządzał wymiarem sprawiedliwości - ocenił sędzia Ignaczewski.
Dodał, że przypomina to gospodarkę nakazowo-rozdzielczą i centralną. - Rządzący używają często sformułowania, że coś jest postkomunistyczne. Ale centralne zarządzanie jest chyba postkomunistyczne - zauważył.
W projektach sędziego Ignaczewskiego centrala pozbawiona jest władzy nad sądami także dlatego, że to nie minister ustala zasady losowania spraw, zasady te zapisane miały być w ustawie. Poza tym jeżeli jakaś sprawa nie byłaby przydzielona losowo, to przewidziano za to kary.
Sędzia Ignaczewski w swoich projektach najwięcej miejsca poświęcił jednak kwestiom organizacyjnym usprawniającym funkcjonowanie sądów i zmieniającym zasady wynagradzania sędziów. Autor lub autorzy projektu, który przyjął PiS, takimi merytorycznie kluczowymi sprawami się nie zajmują. Skoncentrowali się jedynie na mianowaniu prezesów przez ministra.
"Każdy musi wiedzieć, którą stronę reprezentuje"
Pytany, czy przyjąłby dziś propozycję zostania prezesem Sądu Rejonowego w Olsztynie, gdyby taką dostał, odpowiedział: - Nie zgodziłbym się. Dlatego, że niewątpliwie mamy stan wojny władzy sądowniczej z władzą wykonawczą. Jeżeli jest stan wojny, to każdy musi wiedzieć, którą stronę reprezentuje. Jeżeli sprzeciwiamy się takiej ingerencji ministra sprawiedliwości w wymiar sprawiedliwości, to nie możemy legitymizować tego typu działań - podkreślił.
Pomysł wiceministra?
W ministerstwie są jednak sędziowie, którzy chcą legitymizować upolitycznienie wyboru prezesów. To sędzia Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości. Zgodnie z nieoficjalnymi informacjami to on miał stać za pomysłem oddania ministrowi Ziobrze władzy nad sądami.
- Podstawowy zarzut: minister będzie mógł powołać i odwołać prezesa. I to jest rzekomo skandal. To nie jest skandal, to jest zarządzanie. W zarządzaniu nie ma demokracji - tak Piebiak uzasadniał w Sejmie zmiany, które powstały w ministerstwie w czasie, kiedy swoje projekty odbierające politykom wpływ na sądy opracowywał sędzia Ignaczewski.
Powody ambicjonalne
Sędzia pytany przez reportera "Czarno na białym", czy ma do kogoś żal, powiedział: na pewno nie do ministra sprawiedliwości. - Uważam, że reforma wymiaru sprawiedliwości nie powiodła się z powodów ambicjonalnych. Taki paradoks - ocenił. Dopytywany, o czyje ambicje chodzi, odpowiedział: pod ministrem są wiceministrowie. Zaznaczył jednak, że w dobrym tonie jest nie mówić publicznie o nazwiskach.
Publicznie sędzia Ignaczewski o swoich projektach mówi pierwszy raz. Od czasu odejścia z ministerstwa wiele o sądach i reformie pisze na swojej stronie "imponderabilia sądowe". Czeka na polityka, który - jak mówi - naprawdę będzie chciał reformować sądy i nadzieje wiąże z prezydentem, który po dwóch wetach zapowiedział, że przygotuje projekty ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym.
Na pytanie, czy czeka teraz na telefon z Kancelarii Prezydenta, sędzia Ignaczewski odpowiedział: - Na pewno odbiorę i na pewno będę chętny, bo to jest takie moje powołanie, posłannictwo. Ja nie zrezygnuję z reformowania wymiaru sprawiedliwości. Ja już poniosłem tyle porażek, że dla mnie jedna porażka więcej czy mniej nie robi wrażenia i nie odbieram tego ostatniego wydarzenia w Ministerstwie Sprawiedliwości jako porażkę. Mam gotowe projekty, jeżeli jest zainteresowanie, jestem do usług. Na tym polega służba - podkreślił.
Autor: js/sk/jb / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24