- Było powiedziane, że trumny nie będą później otwierane. Ktoś mówił, nie pamietam kto. Któryś z naszych urzędników państwowych - powiedziała Bożena Mikke, wdowa po Stanisławie Mikke, który zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Jak zaznaczyła, mimo że sama nie ma wątpliwości co do identyfikacji męża, rodziny powinny były mieć możliwość otwarcia trumny i upewnienia się co do tego, czy w środku znajdują się ich najbliżsi.
Jak powiedziała Mikke, na początku była zdziwiona, że zakazano później otwierać trumien. - To mi się wydało takie trochę dziwne - stwierdziła. Jak przypomniała, w wyniku wypadków za granicą giną Polacy i często zdarza się, że rodziny chcą otworzyć trumnę po powrocie ciała do Polski i mają taką możliwość. - Nam to powiedziano, jakoś się z tym pogodziliśmy - dodała.
- To była wyjątkowa katastrofa - mówiła wdowa. Według niej, rodziny, które nie były pewne trafności identyfikacji zwłok powinny mieć możliwość otwarcia trumien.
Mikke zaznaczyła jednak, że sama nie ma wątpliwości co do tego, że w grobie znajduje się jej mąż. - Nikt nie powiedział mi takich słów, które podważyłyby pewność, że tam leżą szczątki mojego męża - mówiła.
Bożena Mikke dodała, że najprawdopodobniej nie będzie chciała ekshumacji zwłok swojego męża. - Byłam na miejscu, widziałam co widziałam. Nie wydaje mi się, żebym występowała o taką ekshumację - podsumowała Mikke.
Sama słyszała o sytuacji, w której dwie rodziny zidentyfikowały to samo ciało. - Jeden z członków rodziny rozpoznał brata i to ciało rozpoznała także inna rodzina - mówiła. Tłumaczyła, że wiele ciał było niekompletnych, więc błędy w identyfikacji są możliwe do zrozumienia.
"Nie widziałam bezczeszczenia"
Wdowa kilkakrotnie podkreślała, że w czasie identyfikacji szczątków nie widziała, aby ciała były w jakikolwiek sposób bezczeszczone. - W czasie identyfikacji okazywano mi ciała, które leżały w salach prosekcyjnych, na kamiennych stołach. Były nieumyte, wszystko miała zapach paliwa - mówiła.
Pośpiech
Według niej identyfikacja, a także sprowadzanie ciał do kraju odbywało się bardzo szybko. - Był jakiś taki pośpiech. Nie wiem komu, ale zależało na tym, żeby to szybko nastąpiło - mówiła Mikke. Przypomniała, że wkrótce po powrocie do Polski z Moskwy musiała jechać na lotnisko, ponieważ ciała były już przywożone.
- Brakowało mi spokoju, mnie to jakoś deprymowało, że to tak wszystko jest - mówiła wdowa. Zaznaczyła jednak, że rozumie dlaczego wszystko odbywało się w pośpiechu. - Pojechaliśmy tam po to, żeby to się jak najszybciej odbyło. Bo gdyby to miało czekać na identyfikację kodami DNA, to nie bylibyśmy tam potrzebni - podkreślała.
"Prokuratura zapomniała o nas"
Bożena Mikke odniosła się także do działań prokuratury w sprawie informowania rodzin o postępach w śledztwie. - Prokuratura zapomniała o nas. Bardzo duże było zainteresowanie nami w momencie gdy na początku było szumne informowanie o wynikach śledztwa - powiedziała wdowa.
- Nie informują rodzin o niczym, jeśli się człowiek sam nie postara o to, żeby tam pojechać i się czegoś dowiedzieć - stwierdziła. Zaznaczyła także, że tylko od czasu do czasu dostaje dokumenty z Rosji dotyczące śledztwa. - Na początku nas wzywano na przesłuchania, zeznania, więc kilka razy wszystkie rodziny były w prokuraturze. A teraz nie - mówiła.
- Najważniejszą sprawą dla mnie jest to, że nie mam aparatu fotograficznego męża i komórki. Nie wiem, po co to komu potrzebne - żaliła się Mikke. Przedmioty te mają dla niej wartość emocjonalną, więc, jak podkreślała, zależy jej, aby je odzyskać. - Mam nadzieję, że kiedyś ktoś mi to odda, że to nie zginie - powiedziała.
Autor: AB/tr / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24