Ich walka na skoczniach przez kilka zim napędzała całą dyscyplinę. W tle latały śnieżki, słychać było gwizdy. Z czasem jednak polscy kibice docenili Martina Schmitta i Svena Hannawalda, pierwszych wielkich rywali Adama Małysza. - Któregoś razu Sven zapytał mnie, skąd bierze się nienawiść polskich kibiców do niego - wspomina Małysz.
O nadchodzącej zmianie warty, która wpłynie na historię skoków narciarskich oraz polskiego sportu, najpierw dowiedzieli się Finowie. Małysz na zgrupowaniu w Kuopio latał na równi z Janne Ahonenem, liderem skandynawskiej ekipy należącym również do światowej czołówki. Od kilkunastu miesięcy Polaków prowadził Apoloniusz Tajner do spółki z Piotrem Fijasem. Do sztabu zaprosili "doktorów" - jak nazywał ich Małysz - fizjologa Jerzego Żołądzia i psychologa Jana Blecharza. Porzucili dawne metody treningowe, stawiając na dobrodziejstwo nauki. Małysz z kolegami zaczęli ćwiczyć inaczej. Nie harowali już w pocie czoła, bo to nie przekładało się na wyniki. Postawili na jakość pracy. Zamiast poprawiać wytrzymałość, skupili się na mocy, czyli dynamice mięśni i odbiciu.
Fijas, najlepszy polski skoczek lat 80., łapał się za głowę. W jego czasach coś takiego było nie do pomyślenia. Tajner odpowiadał: - Jest tak źle, że spróbujmy. Co nam szkodzi?
Efekty rewolucji przeszły najśmielsze oczekiwania.
Profesor Żołądź: - Mika Kojonkoski, szkoleniowiec Finów, pytał mnie, co takiego stało się z Małyszem, że zrobił tak oszałamiające postępy. On i jego sztab zresztą widzieli parametry Adama, bo Finowie udostępnili nam skocznię wyposażoną w czujniki tensometryczne zamontowane na progu, rejestrujące siłę i kierunek odbicia. Ale nie wiedzieli, w jaki sposób je osiągnęliśmy. Dla nich i tak było już za późno. Maszyna ruszyła, z Małyszem trzeba było się liczyć.
Swoje dołożył Małysz
Początek sezonu 2000/2001 storpedował brak śniegu. Odwołano zawody w Ramsau, Libercu i Engelbergu. Poskakać można było tylko na przełomie listopada i grudnia w Kuopio. Tam Małysz wygrał kwalifikacje, ale został zdyskwalifikowany za zbyt długie narty (dosłownie o centymetr). W następnych konkursach mocy jeszcze nie pokazał - był 26. i 11.
W trakcie przymusowej przerwy Małysz doszlifował formę, a Tajner przy świątecznym stole oświadczył, że Adam może wygrać Turniej Czterech Skoczni. Rodzina wzięła to za żart.
Turniej, prestiżowy w narciarskim kalendarzu ze względu na swoją bogatą historię, miał należeć do Schmitta. Prywatna telewizja RTL zdążyła wyłożyć miliony marek za prawa do transmisji, pokazując dyscyplinę, którą lubili Niemcy, z niespotykanym dotąd rozmachem (pojawiły się m.in. ruchome kamery śledzące zawodników). Schmitt na bohatera ludu nowej ery tamtejszych skoków nadawał się idealnie. Przystojny, wzbudzający sympatię, no i z sukcesami. W poprzednich sezonach dwukrotnie zgarniał Kryształową Kulę, trofeum za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. W międzyczasie został mistrzem globu (indywidualnie i w drużynie).
Tamtej zimy wygrał dwa razy w Kuopio. W Oberstdorfie, w konkursie inaugurującym 49. TCS, też. Małysz był czwarty, ale pobił rekord skoczni, chwilę później odebrany przez Schmitta.
W Garmisch-Partenkirchen doszło do bezpośredniego pojedynku, który wykreował późniejszą wielką rywalizację. Schmitt zrezygnował z udziału w kwalifikacjach, a Małysz je wygrał. System KO (rywalizuje 25 par, zwycięzca kwalifikacji z 50. skoczkiem, drugi z 49. itd.) połączył ich więc w ostatnią walczącą o awans dwójkę. Według Żołądzia decyzja Niemca wskazywała na pierwsze symptomy niepewności u niego. Swoje dołożył Małysz, który nieznacznie pokonał Schmitta. W drugiej serii Polak huknął rekord - imponujące 129,5 m (punkt konstrukcyjny obiektu wynosił wtedy 115 m). Słynne "przeskakiwanie" skoczni z czasem stanie się znakiem rozpoznawczym Orła z Wisły. W Ga-Pa starczyło do trzeciego miejsca. W klasyfikacji generalnej turnieju był wiceliderem - za Noriakim Kasai, a przed Schmittem i Hannawaldem.
Tajner czuł, co się święci. Dziennikarzom opowiadał, że wygrana jest w zasięgu. W austriackiej części imprezy - w Innsbrucku i Bischofshofen - Małysz zdeklasował rywali, przede wszystkim Schmitta, który ostatecznie skończył turniej na trzeciej pozycji z ogromną stratą do Polaka. Niemiec miał o 125,8 punktu mniej od Małysza, zaś drugi Janne Ahonen - o 104,4 punktu mniej.
- To było zadziwiające. Adam w poprzednich latach miał kłopoty z formą, zajmował odległe miejsca, a tu nagle wskoczył na niesamowicie wysoki poziom - wspomina Schmitt. - W Oberstdorfie jeszcze go pokonałem, ale w kolejnych konkursach nie było na to szans - przyznaje.
Organizatorzy TCS chyba także nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, bo Małysz hymnu na podium nie wysłuchał.
"Jechałem do Czech podbuzowany"
Polscy kibice na fali entuzjazmu tłumnie zjechali kilka dni później do Harrachova. W kalendarzu Pucharu Świata na próżno było szukać zawodów w Zakopanem, więc w czeskiej miejscowości niedaleko granicy Małysz mógł poczuć się jak u siebie. Orzeł z Wisły w obu konkursach latał na mamuciej skoczni najdalej, Schmitt był drugi i trzeci. Po wszystkim gorzko żartował, że atmosfera była fantastyczna, pod warunkiem że nie było się Niemcem.
Schmitt i Małysz walczyli o Kryształową Kulę na całego, złych emocji nie przejawiali, choć te w Harrachovie stały się udziałem fanów Polaka. Niemiec nasłuchał się od nich gwizdów, a ci bardziej zaangażowani przygotowali słynny transparent "Schmitt ty parówko [pisownia oryginalna - red.]". Pokazano go w trakcie transmisji, a eksperci w studiu RTL doskonale wiedzieli, co znaczy. Dieter Thoma, medalista olimpijski i mistrzostw świata, z dezaprobatą kręcił głową.
- Oczywiście, że pamiętam ten transparent. Atmosfera faktycznie była dobra poza przeraźliwymi gwizdami i lecącymi śnieżkami. Prawie jak na stadionie piłkarskim, bo polscy kibice wręcz fetowali zwycięstwa Adama. Dlatego na początku byli nastawieni przeciwko mnie, ale to się potem zmieniło. Chyba zrozumieli, że, co prawda, rywalizowałem z Małyszem, ale zawsze fair. Szanowaliśmy się, a kibice to zrozumieli - mówi Schmitt.
Małysz transparentu nie pamięta, choć go nie pochwala. Pamięta coś innego. - Przed konkursami w Harrachovie niemiecka prasa pisała, że jestem dobry tylko na średnich skoczniach, że na mamutach nie mam żadnych szans. Jechałem do Czech podbuzowany, żeby udowodnić, że jestem w stanie latać daleko i wygrywać. Myślę, że te opinie pojawiły się też w polskich mediach, więc to mogło rozzłościć naszych kibiców - opowiada.
- Jesteśmy zresztą narodem, który jednoczy się i stara się pokazać, szczególnie Niemcom, bo zawsze z nimi mieliśmy jakiś zatarg. Jeśli chodzi o mnie i Schmitta, ale też Hannawalda, nigdy nie było między nami negatywnych stosunków - podkreśla Małysz.
Schmitt przyznaje, że walka z Małyszem nie trwała długo, dlatego najbardziej pamięta boje w mistrzostwach świata w 2001 roku. W Lahti złoto podzielili między sobą - Niemiec triumfował na dużej skoczni, Polak cztery dni później na mniejszej. - Byliśmy faworytami. Trzeba było być w perfekcyjnej formie, żeby go pokonać, bo trudno było utrzymać poziom Adama - zaznacza Schmitt.
Zimowa Formuła 1
Na przestrzeni całego sezonu rozpędzonego Małysza nikt nie był w stanie zatrzymać. Polak niedługo później świętował zdobycie Pucharu Świata, a dla Schmitta Lahti okazało się ostatnim tak spektakularnym wzlotem. Nic nie wyszło z planów RTL. Spece stacji od marketingu na potrzeby promocji nazwali skoki narciarskie zimową Formułą 1. Małysz i Schmitt mieli być jak Michael Schumacher i Mika Hakkinen, wielcy rywale na torze, którzy między sobą rozstrzygali kwestię tytułu.
- Nie wiem, kim mogłem być. Szczerze mówiąc, nie pamiętam tego. Może dlatego, że nie oglądałem wszystkiego w telewizji - uśmiecha się Schmitt, który po pierwszym roku małyszomanii obniżył loty. Przez kolejne lata raptem dwa razy spotkał się z Małyszem na podium Pucharu Świata - znów w Lahti 2002 i 2007.
Małysz: - Telewizja RTL wydawała wtedy bardzo dużo pieniędzy na promocję skoków narciarskich. Przed następnym Turniejem Czterech Skoczni nakręcono reklamę z moim i Martina udziałem. Obrazowała naszą rywalizację. Staliśmy oparci plecami o siebie ze skrzyżowanymi rękami. Ja, zgodnie ze scenariuszem, byłem uśmiechnięty i wyluzowany. Martin poważny i skoncentrowany. Reklama szybko zniknęła z anteny, bo Niemcy źle odebrali swojego zawodnika, a mnie przeciwnie. Tak to wyjaśnił mi potem mój menedżer.
RTL nie został na lodzie. Z cienia gasnącego mistrza wyszedł Hannawald. Turniej Czterech Skoczni w sezonie 2001/2002 był jego popisem, jednym z największych w dziejach dyscypliny. Wygrał wszystkie konkursy. Nikomu ta sztuka wcześniej się nie udała, dlatego po każdym skoku cieszył się szaleńczo.
Hannawald wyjeżdżał z ulgą
Faworytem tamtej jubileuszowej 50. edycji TCS był Małysz. Wygrał sześć z dziewięciu konkursów poprzedzających niemiecko-austriacką imprezę, z czego trzy ostatnie. To on miał spróbować zgarnąć komplet zwycięstw.
- Gdyby zrobić wówczas sondę wśród skoczków, kto wygra Turniej Czterech Skoczni, 99 procent odpowiedziałoby, że Małysz. W Oberstdorfie doszło do niespodzianki, bo wygrałem. Przez cały turniej obserwowałem, co robi Adam. Widziałem, że nie jest w formie do jakiej nas przyzwyczaił. Zwietrzyłem więc swoją szansę - wspomina Hannawald.
Jego "skok dla potomności" - jak reklamowało wydarzenie RTL - pieczętujący niezwykły triumf w Bischofshofen oglądało w Niemczech blisko 15 mln widzów. Presja była olbrzymia. Hannawald wyznał, że jeszcze jeden dzień tego szaleństwa, a straciłby wszystkie włosy.
Buchający sportową pewnością siebie w styczniu 2002 roku wygrał jeszcze zawody w Willingen, a później dwukrotnie był drugi w Zakopanem. Musiał uznać wyższość Mattiego Hautamakiego, a dzień później Małysza, ku uciesze tysięcy polskich kibiców pod Wielką Krokwią.
Hannawald porażkę z Polakiem przyjął z godnością. Od razu mu pogratulował, gdy wyświetliły się ostateczne wyniki.
Z Zakopanego wyjeżdżał z ulgą. Był największym rywalem Małysza, więc polska publiczność go nie oszczędzała, choć Schmitta witała już z owacjami. Z tej niechęci wyszła kakofonia gwizdów, której - jak opowiadał zdumiony Hannawald - nigdy nie doświadczył. W jego kierunku poleciało też parę śnieżek. Stale towarzyszyli mu ochroniarze.
Małysz był zły. Apelował o szacunek, tłumacząc, że on doświadcza go na wszystkich skoczniach. Także w Niemczech.
Małysz: - Któregoś razu Sven zapytał mnie, skąd bierze się nienawiść polskich kibiców do niego. Sam się wielokrotnie nad tym zastanawiałem i powiedziałem mu, że jest to spowodowane pewnie jego stylem cieszenia się po skoku, takim dosyć agresywnym. Tak to wyglądało, oglądając telewizyjne powtórki, choć to były emocje, które wyrzucał z siebie. Każdy zawodnik reaguje inaczej, trudno więc kogokolwiek osądzać. Jeden jest skryty, nie pokazuje niczego poza podniesieniem ręki, a u drugiego tej ekspresji jest naprawdę dużo. Wszyscy mają do tego prawo, bo przecież każdy ciężko pracuje na swój sukces.
- Moje celebrowanie udanych skoków nie miało nic wspólnego z wrogim nastawieniem do polskich fanów. Po prostu podczas zawodów gromadziłem w sobie takie emocje, że dawałem im upust, świętując w taki, a nie inny sposób - przyznaje Hannawald.
- W tamtym okresie była to dla mnie nowa i niezrozumiała sytuacja. Pierwszy raz ludzie mieli coś przeciwko mnie. Kibice z Polski przed Turniejem Czterech Skoczni byli przekonani, że Małysz znów wygra, nawet cztery konkursy, a tu nagle przyszedł Niemiec i go pokonał. Dlatego w Zakopanem zachowywali się w taki sposób - dodaje.
"To nie kibice, to chuliganie"
W marcowych mistrzostwach świata w lotach w Harrachovie doszło do powtórki. Gdy Hannawald wjeżdżał wyciągiem na skocznię, trafiło w niego kilka śnieżek. Jedna wylądowała na twarzy.
- To nie kibice, to chuliganie. Dziś rzucają śniegiem, a jutro? - zastanawiał się Niemiec, którego cytowała "Gazeta Wyborcza". Dodał, że atmosfera wokół niego zrobiła się jeszcze gorsza niż w Zakopanem. Byli i tacy, którzy twierdzili, że Hannawald pokazał polskim fanom środkowy palec, a Niemiec dziwił się, że przecież nie igrałby z własnym bezpieczeństwem. Zarzekał się, że nikogo nie prowokował.
Małyszowi znów było wstyd, zachowanie rodaków nazwał "karygodnym". Tamte mistrzostwa nie należały do niego. Zajął odległe 18. miejsce. Wygrał, zachowując tytuł sprzed dwóch lat, Hannawald.
Puchar Świata zgarnął i tak Małysz. W następnym sezonie 2002/2003 – również, wyprzedzając w klasyfikacji generalnej Hannawalda. Ale to Niemiec dwukrotnie był górą w Zakopanem. Hannawald przyjechał z ochroniarzami. Okazało się, że niepotrzebnie. Polscy kibice diametralnie zmienili stosunek do niego, a gdy brawurowo pobił rekord skoczni (140 metrów), usłyszał wyłącznie oklaski tysięcy fanów pod Wielką Krokwią. Małysz dwukrotnie był trzeci.
- Ogromna praca została wykonana między polskim i niemieckim związkiem. Nastawienie wobec mnie w następnych latach było kompletnie inne. Tak pozostało do dzisiaj, gdy trafiam na Polaków mieszkających w Niemczech – spotykam się wyłącznie z pozytywną reakcją - zaznacza Hannawald.
Syndrom wypalenia
W kolejnym sezonie nastąpiło tąpnięcie w wynikach. Hannawald zajmował odległe lokaty albo wycofywał się z konkursów. Dał sobie na spokój w Salt Lake City, gdzie pod koniec lutego 2004 roku ostatni raz wystartował w Pucharze Świata (był 47.).
Zdecydował o wstrzymaniu kariery, tłumacząc się brakiem motywacji, a psycholodzy nie mieli wątpliwości - syndrom wypalenia. Niemiec cierpiał też na anoreksję, bo skoczek narciarski maniakalnie musi pilnować wagi, a to balansowanie czasem na granicy. W swojej autobiografii, która była formą terapii po ciężkiej depresji, pisał, że czuł się jak zaszczute zwierzę. W innym wywiadzie przyznał, że myślał o pracy na okrągło, 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Dużo za dużo, ale refleksja przyszła zbyt późno.
W roku 2005 Hannawald, w wieku 30 lat, definitywnie pożegnał się ze skakaniem. Odzyskanie równowagi psychicznej zajęło mu trzy lata.
W poszukiwaniu utraconej adrenaliny - tak jak później Małysz - próbował swoich sił w wyścigach samochodowych. Przy skokach został, komentując je najpierw w telewizji ARD, później w Eurosporcie. Od poprzedniego sezonu znów jest komentatorem niemieckiej telewizji publicznej.
Dlatego - jak mówi - rok kalendarzowy dzieli na dwie części. - Cieszę się, że mogę być w świecie skoków przez kilka miesięcy. Spełniam się w roli eksperta. Pozostały czas spędzam z rodziną, ale biorę także udział w różnych projektach poświęconych szeroko pojętej tematyce zdrowotnej. Uczestniczę w konferencjach, produkuję filmy - mówi Hannawald.
Ze swojej sportowej kariery jest dumny.
Schmitt skakał na nartach dłużej od Małysza. Po chudych latach do dawnych osiągnięć zbliżył się raz - w 2009 roku wywalczył indywidualne srebro mistrzostw świata w Libercu (warunki podczas zawodów były loteryjne, na skoczni karty rozdawał wiatr). Regularnie też punktował, zajmując często wysokie lokaty, w Pucharze Świata.
Z czasem miejscowe media pisały o nim z przekąsem "latający staruszek". Schmitta, choć tracił miejsce w reprezentacji, napędzały igrzyska olimpijskie w Soczi w 2014 roku. Gdy przegrał rywalizację w kraju, mając 36 lat, ogłosił sportową emeryturę. Dzisiaj mówi, że niczego nie żałuje.
Poza byciem ekspertem Eurosportu pracuje w agencji, która zarządza karierami sportowców. Szuka im sponsorów, by zapewnić jak największy komfort. Oprócz tego jest trenerem juniorów w niemieckim związku.
Na żyletki
Małysz jako jedyny z nich odszedł, będąc na szczycie. Nie chciał rozmieniać się na drobne, jak Schmitt. Owszem, zdarzały mu się słabsze sezony, ale zawsze wracał w wielkim stylu. Po czterech latach przerwy znów był mistrzem świata i posiadaczem Kryształowej Kuli, po ośmiu na jego szyi zawisł trzeci i czwarty medal olimpijski.
Ze skokami pożegnał się jako trzeci zawodnik światowego czempionatu w roku 2011. Tej sztuki dokonał w Oslo, gdzie 15 lat wcześniej wygrał pierwsze zawody PŚ. Według Tajnera mógł jeszcze kontynuować starty, bo miał na karku 33 lata, ale Małysz był zmęczony fizycznie i psychicznie. Jego myśli krążyły już wokół rajdów samochodowych. Kilka razy wziął udział w Rajdzie Dakar, uchodzącym za najtrudniejszy na świecie.
Po latach wrócił do skoków. Jest dyrektorem sportowym w Polskim Związku Narciarskim. Służy radą naszym zawodnikom, nie mniej utalentowanym, jak choćby Kamil Stoch.
Relacje dawnych mistrzów uległy zmianie po karierze. W jej trakcie nie było czasu na pielęgnowanie zażyłości. Po kurtuazyjnym "co słychać?" każdy pędził do swojej roboty.
- Myślę, że zdecydowanie lepszy kontakt, przynajmniej ze Svenem, mamy teraz. Czasami do siebie piszemy czy rozmawiamy telefonicznie lub na żywo. A dawna rywalizacja? Bardziej wspominam tę z Martinem. Często toczyła się, jak to się mówi, na żyletki. Turniej Czterech Skoczni oraz mistrzostwa świata w Lahti i jemu na pewno zapadły w pamięć - kończy Małysz.
Autorka/Autor: Krzysztof Zaborowski
Źródło: Magazyn TVN24