Zamarza jedna stopa. W panice ruszam palcami, tupię, nic nie daje, nie czuję coraz większej części. "Na szczęście drugą czuję" - myślę. Po kwadransie odzyskuję czucie w palcach pierwszej stopy. Wtedy zaczyna zamarzać druga. I tak kilkanaście razy, średnio raz na godzinę.
Jak to jest biegać w odczuwalnej -15? Na początku zimno, potem się człowiek rozgrzewa, szczypią lekko policzki, ale w ręce i stopy nie jest zimno. Po drodze ten człowiek spotyka innych twardych biegaczy, którzy uśmiechają się do niego, machają i umęczonymi mrozem głosami wołają „czeeeeść”. Potem wraca ten człowiek do domu, bierze gorący prysznic, pije herbatę i jest szczęśliwy, że się przemógł i wyszedł biegać. A co, jeżeli człowiek zamiast godziny-dwóch biega w -15 stopniach 13 godzin?
Blada twarz na starcie
Kilka stopni poniżej zera, odczuwalna temperatura nieco niższa - mówią synoptycy. No i co z tego? Biegałam już zimą. Będzie jak zwykle, ubiorę się na bieganie (bo przecież będziemy w tych górach biegać), wezmę kurtkę, czapkę, rękawiczki, do tego ciepła spódniczka do biegania, będzie OK - uspokajam się przed startem. Biegniemy 50 km na rajdzie Funex Orient, start i meta w Zawoi. - Co ty taka blada? - pyta Marcin, gdy idę po mapę. To pewnie przez ten biały krem na mróz - tłumaczę sobie. No i chyba jest trochę chłodniej niż przypuszczałam. "Ale przecież będziemy się ruszać, będzie dobrze" - uspokajam się. Tak naprawdę boję się tego chłodu jak diabli. I z tego strachu tak zbladłam
Na szybkim zdjęciu, które robimy sobie z Marcinem, Tomkiem i Asią jesteśmy uśmiechnięci. Potem okaże się, że to jedyna fota, jaka tego dnia powstanie bez udręczonej ostrym mrozem miny.
góra - punkt - dół, góra, dół, góra - punkt - dół...
Spodziewam się wielu podejść i po chwili pokonujemy już pierwsze z nich. W Beskidzie Żywieckim nie jest lekko - zbocza są dość ostre, a po mapie widzę, że między kolejnymi punktami mamy sporo gór. Jak się przekonujemy, dokładnie tak to wygląda: góra - punkt - dół, góra, dół, góra - punkt - dół, góra, dół... i tak w kółko. Wszystkich punktów do podbicia mamy 12 (do zdobywania w narzuconej z góry kolejności) i gdy przed czwartym widzimy, że jesteśmy w trasie już niemal cztery godziny, robi mi się słabo. Już od dobrych dwóch zaczynają przemarzać mi stopy. Co rozgrzewam jedną, to zamarza druga, gdy w drugiej odzyskuję czucie, znów jakbym nie miała palców w pierwszej. Szczypią poliki i nos. "Biegaj, biegaj, będzie cieplej" - mówię sobie. Ale biegać w większości się nie da, bo ciągle podchodzimy. Potem mamy lód na zejściach i znów podejścia. Na odcinkach asfaltowych rozpędzam się jak mogę, żeby nie dopuścić do odmrożeń. Trochę działa.
Ognisko ratunkiem
Po chwili znów podejście i znów nie daję rady biec. Wtedy na naszej drodze pojawia się... ognisko. Ktoś pali iglaki, jest dużo dymu, ale jeszcze więcej gorącego żaru. Zatrzymujemy się na chwilę, czuję jak do dłoni wraca krążenie, policzki też przestają szczypać. Marcin rozmraża rurkę od bukłaka z wodą, dzięki temu może się trochę napić. - Jeszcze chwileczka, rozgrzeję stopy - mówię. Ale grzeję, grzeję... i nic! Trochę zaczynam czuć palce w jednej, ale w tym czasie tracę czucie w drugiej. Ale jesteśmy twardzi, podchodzimy. Punkt jest na szczycie dość wysokiej góry i podejście naprawdę daje nam w kość. W okolicach punktu spotykamy Asię, mistrzynię Polski, z którą ścigamy się w klasyfikacji pucharowej w pieszych maratonach na orientację. Podbijamy i analizujemy dalszą drogę. Wtedy po raz pierwszy pojawia się pewna propozycja...
Rezygnacja? Nigdy
- Może odpuścimy piąty, szósty i siódmy i polecimy prosto na ósemkę? - proponuje Marcin. Przewiduje, że nie zdążymy zebrać wszystkich punktów w limicie. Ale zrozumienia z naszej strony nie ma. - Ja idę po kolei - mówi Asia. - Ja się nie poddam. Zbieram wszystkie, nie rezygnuję tak łatwo. Najwyżej coś na końcu odpuścimy - deklaruję. Lecimy więc dalej, ale dobrze nie jest, bo trochę "buraczymy". Zamiast pójść - tak jak zakładaliśmy - prosto na następny punkt, robimy wielkie zakole. Efekt? Nadkładamy kilka kilometrów. Całe szczęście, jest po asfaltach. - Jest! Czuję obie stopy! - krzyczę w końcu z radością. Moi towarzysze niebardzo rozumieją, z czego się tak cieszę.
Zimowe piekło po zmroku
Kolejne odcinki strasznie nam się dłużą. To, co na mapie wyglądało na szybki przelot, w rzeczywistości jest długą tułaczką przez śniegi i trudne podejścia. Na punkty trafiamy bez problemu, ale dotarcie do nich zajmuje nam strasznie dużo czasu.
Uparcie nie patrzymy na jedną część mapy: tę, która przedstawia przelot między 7. a 8. punktem. Jest strasznie długi, sporo na nim podejść i brak ewidentnych ścieżek. - Jeżeli na tych odcinkach, na których jesteśmy, jest tak daleko, to co dopiero będzie tam? - pytamy się nawzajem. Tuż przed tym długim odcinkiem dopada nas ciemność. Od teraz czeka nas już poważna walka z zimnem. Jeżeli do tej pory było chłodno, to teraz będzie zimowe piekło. Zakładam kurtkę, dłonie owijam buffami, na głowie, oprócz ciepłej opaski, ląduje czapka.
Folia w butach
Gdy w końcu trafiamy na nasz koszmarny, najdłuższy przelot, decyduję się na desperacki krok: do butów wkładam folię NRC. Nie robię tego nigdy, bo najgorsze, co może być, to sytuacja, w której stopa nie może oddychać. Ale liczę na cud: może uda się zatrzymać resztki ciepła. Na niewiele jednak się to zdaje. Przez chwilę jest jakby odrobinę cieplej, ale niedługo potem stopy znów drętwieją - i to już nie tylko palce, ale też śródstopie i pięty. Trudno, żeby utrzymywało się ciepło, którego w ogóle nie ma! Boję się na poważnie, czy nie zrobię sobie krzywdy. Staram się już w ogóle nie zwalniać i rozgrzewać stopy tupaniem w miejscu. Na trochę pomaga, ale znów: co odzyskuję czucie w jednej, tracę w drugiej. Do tego zaczynają poważnie marznąć mi dłonie i ramiona.
I wtedy własnie godzę się z nieuniknionym: chociaż - jak przewiduję - na metę dotrzemy trochę przed limitem, odpuścimy trzy punkty. To już decyzja zdroworozsądkowa. Po tym, jak z bólu - gdy na chwilę rozmarzają dłonie - zaczynają lecieć łzy, wiem, że jest słuszna. O to, czy któraś dziewczyna jest dziś lepsza ode mnie, nie dbam zupełnie. Tym razem to zawody na przetrwanie.
2,5 km do mety
Koniec udręki widzę dopiero wtedy, gdy po ostatnim naszym punkcie mierzymy odległość i okazuje się, że do mety mamy 2,5 km. - Marcin, może małe podsumowanie? Jak było? - pytam mojego towarzysza. - Zimno - kwituje Marcin. - Te zawody mnie złamały - przyznaję. W bazie, zanim udaje mi się zagrzać, mija naprawdę dużo czasu. Trząść przestaję się mniej więcej po godzinie, ale chłód wraca, gdy okazuje się, że pod prysznicem woda - zamiast wrzącej - jest ledwo ciepła. Dopiero po kilkudziesięciu minutach w polarze, ciepłych dresowych spodniach i puchowym śpiworze mogę powiedzieć, że jest mi ciepło. A potem przychodzi najbardziej zaskakująca informacja: - Jesteś pierwsza! - donoszą mi znajomi. Ale numer!
Nauczka
Oj, nauczył nas ten rajd dużo. Że nie wolno lekceważyć gór - wiedzieliśmy. Że można aż tak zmarznąć, gdy się biega - już nie. Następnym razem na pewno będę mieć podwójną warstwę legginsów i cieplejsze buty (całe szczęście są wyprzedaże!). Nie ma też co oszczędzać na ciepłych rękawicach. Ja swoich najcieplejszych, kożuchowych nie wzięłam z bazy. "Są duże, zajmą dużo miejsca w plecaku" - myślałam. A przecież one w ogóle nie byłyby w plecaku, tylko na rękach! "Szkarpeti? Rili?" - to pytanie z reklamy nie chciało wyjść mi z głowy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak strasznie pragnęłam ciepłych, wełnianych skarpet spod choinki!
Lekkie buty, bluza, cienka kurtka i jedna warstwa legginsów - to wyposażenie na dwugodzinną przebieżkę po lesie, a nie na cały dzień w górach. Oręż na małą bitwę, a nie na wielką wojnę.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)