W tej sprawie nie jestem obiektywny. Przyznaje się bez bicia: lubię góry. Po maturze, którą zdałem w 1954 roku, z tego właśnie powodu wybrałem geologię. Ale nie z powodu miłości do gór, a z powodu niechęci do wtłaczanej siłą w nasze głowy ideologii socjalistycznej. Wszelkie kierunki humanistyczne, a do nich miałem naturalne skłonności, w tamtych zamierzchłych czasach pachniały na kilometr politgramotą, czyli właśnie szkoleniem ideologicznym.
Kiedy to piszę, doszła do mnie wiadomość o śmierci mego przyjaciela Tomka Łubieńskiego, ale dalszy ciąg będzie miał sporo wspólnego z niechęcią do politgramoty. Zastanawiam się czasem, jakie słowo najlepiej oddaje naturę naszego związku. Czy to była przyjaźń? Trudno powiedzieć. Na pewno bliska zażyłość.
Znaliśmy się dobrze i to od lat. Chodziliśmy do tej samej szkoły, mieliśmy tych samych kolegów albo jak kto woli - przyjaciół. Łączyły nas wspólne pasje: góry, narty, historia, praca. Przez ładnych parę lat byliśmy obaj zatrudnieni w tygodniku "Kultura". Mieliśmy tego samego szefa o życiorysie podobnym do życiorysu naszych ojców. Co więcej, nasi ojcowie, podobnie jak Tomek i ja, chodzili do tej samej szkoły.
Obaj nauki pobierali w Chyrowie nieopodal Lwowa, w zakładzie naukowym prowadzonym przez jezuitów. Obaj byli, chociaż w różny sposób, ludźmi głęboko religijnymi, ale los sprawił, że Tomek i ja, przez lata, aż do matury uczyliśmy się w tej samej, pierwszej w Warszawie, a może i w całej Polsce, świeckiej szkole, w której nie uczono religii.
Szkole założonej jeszcze przed II wojną światową przez środowisko postępowych inteligentów związanych z Robotniczym Towarzystwem Przyjaciół Dzieci, w skrócie RTPD. RTPD to była bliska PPS-owi lewicowa organizacja oświatowa. Jak trafił tam Tomek, nie wiem, domyślam się, że szkoła cieszyła się dobrą opinią.
Tomek, od kiedy pamiętam, wyróżniał się poważnymi zainteresowaniami i zapewne dlatego w szkole przezywali go "Filek". Że niby Mądrala - Filozof, a chodziło o głębsze niż młodzieżowa średnia zainteresowania Tomka. Kompensował to rozmaitymi pasjami sportowymi. Tomka klasa była silnie sportowa, więc jego wysiłki budziły raczej politowanie niż zazdrość. W ten sposób, jak wielu niezbyt sportowo uzdolnionych intelektualistów, trafił Tomek do taternictwa.
Był w jednej klasie z Januszem Głowackim. Łączyło ich zamiłowanie literackie i teatralne z tym, że Tomek zazdrościł Januszowi wszystkiego. Urody, powodzenia u dziewcząt, myślę, że też wczesnej sławy literackiej, ale - nade wszystko - pogardliwego stosunku do rzeczywistości, nie tylko ówczesnej - szkolnej, ale każdej. W naszej szkole, tradycyjnie lewicowej, Tomek i Janusz znani byli z tego, że jako jedyni w swojej klasie nie należeli do ZMP. Marzyli o karierze literackiej i teatralnej, w STS-ie grywali epizodyczne rólki.
Dziś, kiedy zagłębiam się w tych odległych wspomnieniach, zastanawiam się, kim był dla mnie mój szkolny kolega Tomek Łubieński? Wybitnym dramaturgiem? Obiecującym poetą? A może pisarzem historycznym, który ośmielił się postawić pytanie "Bić się czy nie bić?" podające w wątpliwość sens powstań narodowych?
Mnie imponował wtedy przede wszystkim zadatkami na poetę. Dramaty pisał za trudne dla umysłu geologa. Ale pytanie "Bić się czy nie bić?", czyli jak się zachować w sytuacji zmuszającej do wybierania w rozmaitych formach i wariantach, decydowało o treści naszych rozmów przez całe lata.
Tomek był wspaniałym rozmówcą, swego zdania nie narzucał, pokazywał tylko różne strony medalu, a umysł miał całkowicie niezależny. Z naszych rozmów jasno wynikało, że nie podoba mu się moja decyzja o emigracji. Dla niego to była ucieczka. Był patriotą takim, który uważa, że "dziś tłumaczenie młodym ludziom, że mają przechowywać tradycję insurekcyjną, jest błędem". Wedle Tomka, a uzasadniał to w rozmowie z profesorem Andrzejem Nowakiem, "tradycja insurekcyjna należy do przyczyn współczesnej fali emigracyjnej".
Sam uwielbiał podróżować i poznawać obce kraje, za to mnie nieraz potępiał za decyzję o emigracji, chociaż z drugiej strony rozumiał, że człowiek obarczony rodziną "niekoniecznie zechce mieszkać w kraju, gdzie jego dzieciom miałoby grozić wychowanie w atmosferze (...) przegranych powstań".
Tomek, ale to już z zupełnie innej beczki, uwielbiał też kobiety. Swoimi podbojami przechwalał się dyskretnie, czasem śmiesznie, bo mam wrażenie, że, niczym sztubakowi, imponowali mu koledzy odnoszący sukcesy na polu damsko-męskim.
Na koniec po tylu słowach podziwu dla talentów Tomka mogę pochwalić się, że byłem współautorem dzieła literackiego niefigurującego w żadnej bibliografii dorobku pisarza Tomasza Łubieńskiego. Otóż w latach 60. ubiegłego stulecia pisaliśmy do spółki z Tomkiem powieść w odcinkach publikowaną w tygodniku turystyczno-krajoznawczym "Światowid". Mało kto pamięta, że pismo takie w ogóle istniało, a ślad naszych wspólnych wysiłków zaginął, bo pisaliśmy tę powieść pod pseudonimem.
Ta powieść było to przedsięwzięcie komercyjne, wolne od pretensji do wartości literackiej, chodziło nam o zarobienie kilku groszy, tak żeby starczyło "do pierwszego" i za to, co zostało, dało się wyjechać na narty. Nieskomplikowana fabuła osadzona była - mówiąc językiem dzisiejszym - w realiach Hali Gąsienicowej, w schronisku Murowaniec. To miejsce znaliśmy dobrze, ponieważ na Hali spędziliśmy razem kilka sezonów zimowych.
Całe zdarzenie opisałem w moich wspomnieniach wydanych pod tytułem "Trzy połówki życia" i przysięgam, nigdy nie przypuszczałem, że trafi ono do poważnych wspomnień pośmiertnych o pisarzu Tomaszu Łubieńskim. Przyjaźnią jego, wbrew plotkarskim uwagom wcześniej wyłożonym, szczycę się z całą pewnością.
Bo z nikim tak wybitnym, tak umysłowo niezależnym i z tak skomplikowaną osobowością nie zdarzyło mi się tak blisko obcować. Ostatnie lata życia Tomka były wielką próbą charakteru. Tracił władzę w nogach i przestał chodzić, potem przestał pisać ręcznie i na koniec musiał zrezygnować z komputera. Mimo to napisał jeszcze dwie książki, w których nie było słowa skargi na los. Odwiedzałem go regularnie w małym, zagraconym mieszkanku na Bielanach. Trudno mi sobie wyobrazić świat bez Tomka.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: tvn24.pl
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24