Daleko stąd, na Florydzie, umiera Marian Marzyński. A tak niedawno ten sam Marian żegnał Mariusza Waltera, człowieka, który wymyślił TVN. Marian uważał, że to on stworzył Mariusza. Najlepiej zgodzić się, że jednego nie byłoby bez drugiego. Bez Mariusza nie byłoby Mariana i na odwrót. Bez Mariana nie byłoby Mariusza. Przynajmniej dla mnie. Bo dla mnie byli nierozłączni.
Blisko 70 lat temu razem robili "Turniej Miast". Do dziś funkcjonuje legenda tego programu, choć mało kto pamięta, na czym polegała jego niezwykłość. Pomysł był francuski i polegał na rywalizacji dwóch niewielkich miejscowości w różnego rodzaju konkursach, od dojenia krów na czas do haftowania. Do Polski pomysł zaimportował Marzyński. Na tle skromnej, niepewnej siebie produkcji telewizyjnej tamtego czasu, "Turniej miast" wyróżniał się, rozmachem, szaleństwem i bezczelnością, bo w konkursach uczestniczyła również władza zmuszona do udziału w konkursie dojenia krów. Rozmach, szaleństwo i bezczelność wniósł do widowiska Marian. Żeby jednak to szaleństwo mogło się narodzić i dawało się oglądać na ekranie, potrzebna była precyzja i dokładność Waltera. Ktoś musiał zapanować nad nieodpowiedzialnym temperamentem Mariana.
Na szczęście był to czas, kiedy w ludzkiej pamięci żyły ciągle duchy i nadzieje Października'56. Naiwna wiara, że socjalizm nie musi mieć nieprzeniknionej twarzy oficera Służby Bezpieczeństwa ani tępego oblicza partyjnego instruktora, pozwalała na krztynę humoru i odrobinę nieprzewidywalności. Historia tych dwóch przyjaciół to spisany w skrócie los pokolenia.
Marian to uratowany przez matkę, wyszmuglowany z warszawskiego getta ministrant u sióstr w częstochowskim klasztorze i Mariusz, syn zamożnego lwowskiego adwokata, po wojnie student Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Marzył o karierze sprawozdawcy piłkarskiego. Spotkali się w Radiokomitecie, czyli radiu i telewizji, stanowiących własność Partii, kierowanym przez cynicznego, lecz inteligentnego lawiranta Włodzimierza Sokorskiego. To Sokorski tolerował wybryki Mariana i docenił talenty organizacyjne Mariusza. Marian po Marcu 1968 roku wyemigrował z Polski, próbował szczęścia w świecie. Mimo namów przyjaciela ostrożny Mariusz został. W państwowej telewizji robił karierę zdolnego, ale krnąbrnego fachowca.
Rewolta Solidarności w roku 1980 zmieniła wszystko. Polska stała się modnym tematem, takim jakim dziś jest Ukraina. Marian, który uczył filmu w eleganckim college'u w stanie Rhode Island, reportaż o pierwszej po kilkunastu latach podroży do Polski zatytułował "Return to Poland" ("Powrót do Polski"). Ten reportaż otworzył mu drogę do amerykańskiej kariery.
W tym samym czasie Mariusz, dzięki współpracy z Janem Wejchertem, wszedł na drogę do wielkich pieniędzy. W historii przyjaźni i rywalizacji Mariana i Mariusza otworzył się nowy rozdział.
Kiedy po kilku latach spotkałem znowu Mariana, w moim życiu właśnie zaczęło się coś całkiem nowego: emigracja. Marian, którego w Polsce znałem przelotnie, postanowił ulepić mnie na nowo. Zrobić ze mnie Amerykanina. Nazywał ten proces "nasiąkaniem". Miałem zapomnieć, czym byłem i pomału stawać się kimś innym. Moje doświadczenia dziennikarskie wywiezione z PRL-u, dorobek, który uważałem za jedyny w swoim rodzaju, Marian uznał za nieprzydatny. A ponieważ lubiłem sport, kochałem narty, w nowym wcieleniu, według przepisu Mariana miałem stać się na początek sprzedawcą w wielkim sklepie sportowym w śródmieściu Chicago, zaś u końca tej drogi czekała mnie posada managera takiego sklepu. Gdybym jednak wykazał się koniecznym talentem, uporem i nieodzowną przedsiębiorczością, mógłbym na stare lata nawet kierować stacją narciarską, no nie w Utah lub Colorado, ale być może gdzieś w Appalachach albo nawet, przy odrobinie szczęścia, w Vermoncie.
Nic z tego nie wyszło, wylądowałem mało ambitnie, ale pewnie, w gazetce polonijnej, a u kresu kariery kierowałem nawet polską sekcją Głosu Ameryki. Na Marianie, obsypanym amerykańskimi nagrodami, taka mało oryginalna kariera emigranta nie robiła większego wrażenia. Dopiero kiedy Walter przygarnął mnie na emeryturę do TVN. Drogi Mariusza, Mariana i moja znów się skrzyżowały. Zrozumiałem siłę ich przyjaźni i napięcie rywalizacji.
Marian z mieszaniną podziwu i zazdrości wyrażał się o biznesowym sukcesie przyjaciela. Lubił występować w programach TVN, choć wypowiadał się o nich krytycznie, a Polskę dosadnie określał jako "kraj źle przetłumaczony z angielskiego". Było w tym poczucie wyższości i doświadczenie człowieka, który okres emigranckiego raczkowania ma za sobą. Swego przyjaciela Mariusza żegnał słowami: "Nie mam do Ciebie żadnych zastrzeżeń. To chciałbym powiedzieć przyjacielowi, który godnie przeżył oba polskie ustroje".
Niejeden chciałby na takie epitafium zasłużyć.
Marian zlecił mi przeczytanie i zredagowanie swego ostatniego felietonu pisanego dla internetowego "Studia opinii". Poczułem się wyróżniony. Chyba wybaczył mi, że nie zostałem sprzedawcą w sklepie z nartami.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24