Polskie władze nie mają pomysłu, gdzie szukać nowych pracowników do Ministerstwa Spraw Zagranicznych - pisze "Rzeczpospolita".
Rządowa Akademia Dyplomatyczna nie będzie głównym miejscem poszukiwań następców zwalnianych ze stanowisk dyplomatów - dowiedziała się "Rz". Państwowym Instytutem Spraw Międzynarodowych, do którego należy akademia, kieruje bowiem były ambasador w Atenach Grzegorz Dziemidowicz, który karierę zaczynał w PRL jako dziennikarz. - Nie ma on etycznych i patriotycznych walorów potrzebnych, by kierować kształceniem młodych wilków dyplomacji IV RP - mówi nam jeden z polityków. Przygotowywana ustawa o służbie zagranicznej, której projekt znajduje się na stronach internetowych Kancelarii Premiera, ma ułatwić "przewietrzenie resortu". Ale PiS może mieć problem ze znalezieniem następców na miejsce zwolnionych pracowników. Liczbę osób do zwolnienia szacuje się na co najmniej kilkadziesiąt, a mówi się nawet o 200. To głównie ludzie byłego szefa MSZ Włodzimierza Cimoszewicza. - Pracy na pewno nie będą tracić osoby kompetentne. Chodzi tylko o danie szansy młodym, którzy często mają spore umiejętności, a zarabiają dużo mniej od wieloletnich pracowników na tym samym stanowisku - tłumaczy rzecznik MSZ Robert Szaniawski. Problem w tym, że projekt ustawy wcale lepszych warunków dyplomatom nie stwarza. A pensja po Akademii Dyplomatycznej to 2300 złotych brutto. Ambitni dyplomaci rezygnują też z pracy, kiedy widzą, że w resorcie od kompetencji ważniejsze bywają znajomości. Ustawa o służbie zagranicznej pozwala na przyjmowanie ludzi z zewnątrz, na tzw. kontrakty, i jak mówią nasi informatorzy, "kontraktowi" z nadania politycznego zajmują nieraz miejsce młodych dyplomatów. Taką formę uzupełniania kadr umożliwia również nowa ustawa o służbie przygotowywana przez rząd.
Źródło: "Rzeczpospolita"