- Patrz, zaraz będzie Dubbo - rzekła żona i pokazała na wyświetlanej w naszym Boeingu 777 mapie punkt z napisem "Dubbo". - Byliśmy tu prawie trzy tygodnie temu - dodała, wyglądając przez okienko. Dziś Australię oglądamy już tylko z góry. Do celu ponad 12000 kilometrów, wyświetlacz w fotelu przede mną powoli odlicza dystans. Nie da się ukryć, wyjeżdżamy.
Nie da się również ukryć, że jeszcze tu kiedyś wrócimy. Powody są dwa. Po pierwsze dlatego, że w trzy tygodnie to można obejrzeć co najwyżej wycinek tego ogromnego kraju. Nie byliśmy na południu, nie byliśmy na prawdziwym Outbacku (czyli centralnej części kontynentu), nie widzieliśmy wybrzeża zachodniego ani tropikalnych okolic Darwin. Ale to mniej ważny powód. Ważniejszy powód do powrotu to ten sam, dla którego właściwie tu przyjechaliśmy. O wyjeździe do Australii myślałem od dziesięciu lat, gdy pierwszy raz (w podróży po Szkocji) spotkałem Australijczyków. Wesołych, uczynnych, miłych i szczerze (tu nikt nikomu nie musi powtarzać: Keep Smiling!) uśmiechniętych. Oczywiście, że chcieliśmy też obejrzeć te przestrzenie, rafę koralową, wspaniałe Sydney. Ale przede wszystkim zależało mi na poznaniu kraju, w którym najczęściej powtarzane słowa to "Hi, how are you?!" (na powitanie i zawsze z uśmiechem) i nawet częściej słyszane "no worries" (w dowolnym tłumaczeniu: "bez smuteczków") gdy człowieka coś trapi, czuje się niepewnie albo obco.
Ale jak tu się czuć obco, gdy nawet jeżeli idzie się samemu pustą ulicą w obcym mieście i z naprzeciwka ktoś nadchodzi, to pierwszą myślą Australijczyka nie jest wcale (jak to zwykle w Stanach czy Europie) "przejść na drugą stronę ulicy i nie patrzeć w oczy". Większość (oczywiście - nie wszyscy, w końcu przecież jacyś przestępcy też tu żyją) na widok nieznajomego po prostu się uśmiechnie i powie "cześć!". Tak, jak to jest w Polsce, gdy na mało uczęszczanych górskich szlakach turystycznych nagle kogoś się spotka.
Australia to również kraj zdrowego rozsądku. Na drogach nikt nie stawia nigdy nie przestrzeganych ograniczeń prędkości co kilometr, dzięki czemu kierowcy mają zaufanie do zakazów i ostrzeżeń - no i jeżdżą zgodnie z przepisami. W parku nigdzie nie uświadczy się tabliczek "nie deptać trawników" - wręcz przeciwnie: w Sydney w ogrodzie botanicznym wisi zachęta: "pochodź sobie po trawie, poprzytulaj drzewa". A trawa rośnie piękna. W kampanii wyborczej (właśnie trwa) politycy spierają się o wizję systemu ochrony zdrowia (finansować z budżetu centralnego czy stanowego?) czy rozwój ekologicznych źródeł energii. Rząd nie zajmuje się podejrzliwym szpiegowaniem obywateli ani nie kombinuje: "gazety lub czasopisma?", ale opłaca akcje informacyjne uczące, jak szanować środowisko naturalne czy informujące o prawach w pracy. W wagonie kolejowym nie atakuje smród, ale wita tabliczka "jeżeli wagon nie jest należycie posprzątany, zadzwoń (i numer telefonu)". Nie będę już pisał o czystych ulicach ani wypielęgnowanych zieleńcach, bo tu to wydaje się oczywiste.
Z punktu widzenia turysty trudno znaleźć kraj lepiej witający i obsługujący odwiedzających. Co z tego, że najstarsze tutejsze "zabytki" mają po niewiele ponad sto lat - skoro w każdym miasteczku działa świetnie oznaczone i urządzone centrum informacyjne pełne broszur, ulotek i przemiłych pracowników zachwalających atrakcje okolicy. Aź chce się zobaczyć ten niesamowity zabytkowy budynek poczty z 1913 roku... A nawet, jeżeli coś nie wyjdzie, nie spodoba się czy nie uda się, to i tak obowiązuje zasada "No Worries". Wyzwoleni od smuteczków ruszamy dalej.
Minusy? No pewnie, że są. Naoglądaliśmy się tych wszystkich prowincjonalnych miasteczek, gdzie po szóstej po południu na ulicy trudno już kogokolwiek spotkać, a jedynym miejscem rozrywkowo-gastronomicznym jest paskudny lokalny pub z nieodłącznymi "pokies", czyli jednorękimi bandytami, na których Australijczycy przepuszczają ciężko zarobione dolary. Ale nawet w tych miasteczkach jakoś nie widzieliśmy zataczających się pijaków ani nikt nas nie zaczepiał.
Oczywiście, to są obserwacje turysty, który Australię oglądał tylko przez trzy tygodnie. Serdecznie zachęcam do dyskusji i wymiany poglądów - zwłaszcza odbiegających od naszej wizji tego kraju.
Na razie trochę odpocznę i chętnie poczytam Państwa opinie. Wysyłam ten odcinek z lotniska w Singapurze - następny dopiero koło czwartku, gdy wrócę do pracy. I do pisania. No worries.