Czy my dobrze idziemy? Głupio nie trafić na zawody igrzysk olimpijskich, na które jechało się przez pół świata, więc takie pytanie można sobie tylko zadawać pod nosem.
Ale jak się człowiek naogląda z bliska skoków w Zakopanem, podejdzie parę razy pod rozświetloną Krowiew pnącą się aleją, to znalezienie potem pod wskazanym przez organizatorów adresem polany w środku tajgi z kilkoma namiotami, budzi pewną niepewność. Zresztą nie wiem czy w ogóle jest tu jakiś adres poza nazwą: Whistler Olimpic Park.
Jedyna stała budowa (poza skoczniami), to rzeźba ustawiona z okolicznych skał. Cała reszta przyjechała tu na igrzyska i pewnie tuż po wyjeździe poskładana będzie na ciężarówkach. Z Vancouver do Whistler jedzie się co najmniej dwie godziny, z Whistler na skocznię jeszcze z godzinę.
Szacun dla organizatorów, bo całe to kolorowe towarzystwo, ba, całą infrastrukturę trzeba przewieźć na górę, a potem bezpiecznie zwieść krętą drogą. Może to nawet dobrze, że nie pada jednak śnieg, bo że spaść potrafi, to widać po zaspach na poboczach wielkości amerykańskich ciężarówek. Dojechać tu i wrócić, gdy pada śnieg, byłoby trudno.
Skoki narciarskie nie są ulubioną dyscypliną Kanadyjczyków, więc i skocznia pod oknem nie jest im potrzebna, ale pytanie dlaczego zbudowano ją w środku niczego, szybko zastępuje pytanie o drogę. Może dlatego, że obok jest trasa do narciarstwa biegowego? Tylko tu właściwie wszędzie są trasy do narciarstwa. Każdego. Może dlatego, że jest też biathlon i żeby nikogo nie trafić? Jutro tu wracamy - biega i strzela Sikora, to zapytamy.