Nowy Jork nazywają Wielkim Jabłkiem. Kiedyś podobno była legenda, że to od pań pracujących w pewnym zamtuzie. Wikipedia wskazuje raczej na pewnego dziennikarza sportowego, który ów termin spopularyzował. A ja mam od dziś jeszcze jedną teorię - oświeciła mnie wizyta na Greenpoincie.
Najpierw słówko wyjaśnienia. Tak, mam urlop i podróżuję znowu po Stanach Zjednoczonych. Koniec wyjaśnienia, przejdźmy do rzeczy - czyli naszych jabłek. Najpierw może jednak do chmielu. Idę ci ja Manhattan Avenue na Greenpoincie (dla młodszych czytelników: polska dzielnica Nowego Jorku, kiedyś docelowe miejsce masowej emigracji za chlebem) a tu w sklepie spożywczym piwo EB. Widział ktoś w Polsce piwo EB, szlagier sprzed dziesięciu lat? Nie. A tu jest. Po chwili zadumy podążamy dalej. Kilkaset metrów za piekarnią "rzeszowską" jest restauracja u Krystyny. Pasowałoby tu to EB, bo w restauracji czas się zatrzymał też w połowie lat '90, gdy jeszcze z Polski emigranci wyjeżdżali do Ameryki, a nie do nieco jednak bliższej Wielkiej Brytanii. Świadkiem zatrzymanego czasu jest spoglądający ze zdjęcia prezydent Kwaśniewski, a motorem postępu - patrzący z innej fotografii premier Marcinkiewicz. Restauracji ten zatrzymany czas dobrze jednak robi, bo pierogi są naprawdę fantastyczne - tu akurat zmiana jest możliwa tylko na gorsze. Jak chyba zresztą w całej tej dzielnicy, która - jak twierdzą lokalsi - jest już tylko cieniem swojej dawnej świetności. W zasadzie - nie ma się czemu dziwić. Co to dziś za interes - wyemigrować do Stanów, tyrać za słabnące dolary i jeszcze bać się służb imigracyjnych? Żaden. Do Irlandii bliżej, nie potrzeba wiz, euro lepiej stoi i praca legalna. Logika podpowiada więc, że cały ten Greenpoint zmieni się w lokalną atrakcję folklorystyczną z pierogami od Krystyny.
Tak, tak, czas na zmiany. Czas na EB - jak głosiło popularne kiedyś hasło.