Dożywocie grozi 33-letniemu Kamilowi S. To on zdaniem śledczych odpowiada za śmierć 4-letniej Oliwii z Łodzi. Martwą dziewczynkę na pogotowie przyniosła jej matka. Lekarzom mówiła na początku, że "spadła z huśtawki". Jak wynika ze wstępnych wyników sekcji zwłok dziewczynki, już wcześniej była ona ofiarą "rażącej przemocy".
Konkubent matki usłyszał zarzuty dotyczące zbrodni zabójstwa oraz znęcania się nad dzieckiem ze szczególnym okrucieństwem.
- O przedstawieniu zarzutów zdecydował całokształt ustaleń dowodowych, a zwłaszcza wyniki przeprowadzonej sądowo–lekarskiej sekcji zwłok - informuje Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Sekcja wykazała, że czteroletnia dziewczynka zmarła na skutek "olbrzymich obrażeń powstałych w różnym czasie". - Przede wszystkim stwierdzono rozległe obrażenia głowy, w tym krwiak i obrzęk mózgu, obrażenia jamy brzusznej z rozerwaniem kreski jelita cienkiego - informuje Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
W wyniku sekcji ujawniono też, że dziecko miało gojące się złamanie żebra, obojczyka oraz kości łokciowej lewej ręki. Na całym ciele Oliwii były też sińce i otarcia.
- Ze wstępnych ocen biegłych wynika, że do śmierci doprowadziły liczne obrażenia wielonarządowe - mówi Kopania.
Śledczy nie mają żadnych wątpliwości, że dziewczynka była ofiarą "rażącej i długotrwałej przemocy".
33-latek nie przyznał się do znęcania. Potwierdził jednak, że bił dziewczynkę, kiedy płakała. Pobił ją także wczoraj. Zeznał, że początkowo kilka razy ją uderzył, a potem rzucił na łóżko. Dziewczynka dwukrotnie uderzyła głową o drewniane oparcie. Gdy wstała, bił ją dalej. Twierdzi jednak, że nie chciał jej zabić.
Prokuratura skieruje do sądu wniosek o jego tymczasowe aresztowanie. Na jutro zaplanowano przesłuchanie matki dziecka.
"Ratujcie ją, nie oddycha!"
Jak informują nas świadkowie, matka we wtorek po południu pojawiła się w siedzibie łódzkiego pogotowia. Od progu krzyczała, że jej córka nie oddycha. - Od razu przybiegło do niej kilku lekarzy - opowiada mężczyzna, który widział, jak 27-letnia matka pojawiła się we wtorek po południu w gmachu łódzkiego pogotowia.
Dopowiada, że dziecko "wyglądało jak lalka". - Nie ruszało się. Lekarze weszli z dziewczynką do gabinetu, matka została na korytarzu. Już po chwili jeden z medyków wyszedł do niej i zaczął krzyczeć, że dziecko jest pobite - dopowiada.
Lekarze stwierdzili, że dziecko nie żyje od dłuższego czasu.
- Na ciele widoczne były obrażenia wskazujące, że było ofiarą przemocy - informuje tvn24.pl Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Na miejsce zostali wezwani policjanci.
- Mężczyzna przekazał córkę matce, a sam się oddalił - informuje kom. Adam Kolasa z łódzkiej policji.
Funkcjonariusze niedługo potem zatrzymali najpierw 27-latkę, a potem jej konkubenta.
- Patrzyłam na tę kobietę. W ogóle nie zareagowała na informację, że jej dziecko nie żyje. To było szokujące - opowiadała pacjentka, która widziała całe zajście.
Mieszkanie we krwi
Funkcjonariusze przeszukali też mieszkanie na Bałutach, w którym mieszkała czterolatka.
- Podczas oględzin ujawniono plamy o wyglądzie śladów krwi na poduszce, ścianie oraz na pozostawionych w łazience i schowanych do szafy ubrankach dziewczynki - mówi Kopania.
Oględziny zwłok dziecka upewniły śledczych, że było ono ofiarą "drastycznej przemocy". - Ujawniono obrażenia główki i twarzy, a także wybroczyny na tułowiu - mówi prokurator.
Zdaniem medyka sądowego dziecko zmarło nawet kilka godzin przed tym, jak jego matka przyjechała z nim na pogotowie.
Jedno poza opieką, drugie nie żyje, trzecie w drodze
Śledczy ustalili, że zmarła dziewczynka i jej matka zamieszkały z 33-letnim Kamilem S. w październiku 2016 r. Zajmowali jednopokojowe mieszkanie. - Matka zmarłego dziecka poznała swojego konkubenta raptem kilka miesięcy przed tym, jak z nim zamieszkała - informuje Krzysztof Kopania.
Wcześniej z córką mieszkała w Gliwicach. Kobieta ma jeszcze jedno dziecko, ale nie sprawuje nad nim opieki. Była pod opieką tamtejszej pomocy społecznej. 27-latka aktualnie jest w kolejnej ciąży.
"Cisi, spokojni"
Jak dowiedział się reporter TVN24 Piotr Borowski, zatrzymany 33-latek pochodzi z woj. łódzkiego. Ostatnio wynajmował mieszkanie przy ul. Rybnej. To właśnie tam śledczy znaleźli ślady krwi. Sąsiedzi są zszokowani losem czteroletniej dziewczynki.
- Widziałem, jak wychodziła na spacery z tym człowiekiem. On trzymał ją za rękę. Wszystko wydawało się w porządku - mówi mężczyzna mieszkający w tej samej kamienicy co zatrzymana para.
- Byli cisi, spokojni. Chciałoby się powiedzieć, że normalna rodzina. Nie było żadnych awantur ani imprez - kręci głową jedna z sąsiadek.
Autor: bż//ec / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź