- Czuję się, jakbym od każdego słyszał: co on się tak uparł, przecież dzieci czasem umierają - mówi z bólem Damian Kunert, który rok temu stracił syna. Mężczyzna obwinia o tragedię personel szpitala w Zduńskiej Woli, który nie wiedział, że dziecko było zbyt duże, żeby narodziło się naturalnie. Do dzisiaj w sprawie nikt nie usłyszał zarzutów.
Każdą chwilę poświęca walce o sprawiedliwość. Walczy - bo jak mówi - gdyby nie on sprawa dalej stałaby w miejscu.
- Straciłem dziecko przez lekarzy. Nie spocznę, dopóki winni nie odpowiedzą za to, co nam zrobili. Mój syn nie żyje, a życie mojej żony było w niebezpieczeństwie - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl Damian Kunert.
Jego syn Stanisław zmarł przy porodzie. Lekarze nie wiedzieli, że noworodek waży powyżej 5 kilogramów. Z ostatniego badania przeprowadzonego 9 dni przed narodzinami wynikało, że dziecko waży nieco ponad 3 kilogramy. Dziecko zaklinowało się podczas przechodzenia przez kanał rodny.
- Lekarze podczas wyciągania dziecka uszkodzili kręgosłup mojego syna. Zerwali też pępowinę - zakrywa oczy mężczyzna.
Już po tragedii rodzina usłyszała, że podczas badania USG "maszyna się pomyliła". Do dzisiaj w sprawie śmierci dziecka nikt nie usłyszał zarzutów.
Koszmar, którego końca nie widać
Damian Kunert nie może zrozumieć, dlaczego prowadząca śledztwo prokuratura przez rok nie była w stanie postawić nikomu zarzutów.
- Byłem informowany, że pod koniec sierpnia ubiegłego roku śledczy mieli zabezpieczony materiał, dokumentację medyczną. Lekarza, który przyczynił się do śmierci mojego syna udało się przesłuchać dopiero w styczniu - rozkłada ręce mężczyzna.
Kunert zaznacza, że po jego rodzinnej tragedii pracę stracił jeden z lekarzy – ten, który prowadził ciążę. Pozostali trzej pracownicy placówki, którzy feralnego dnia pracowali przy porodzie syna pana Damiana dostali jedynie upomnienie z wpisem do akt.
- To jest koszmar, chcemy żeby się w końcu skończył. Napisałem do ministra Arłukowicza, żeby coś się w sprawie ruszyło. Odpisał wiadomość prywatną z prośbą o szczegóły. Może to wreszcie przyspieszy czynności w sprawie? - zastanawia się.
Efekt domina
To, że prokuratura wciąż prowadzi śledztwo może być efektem tego, że nie tylko rodzina Kunertów ma poważne wątpliwości co do pracy ekspertów w szpitalu w Zduńskiej Woli.
- Kiedy zacząłem głośno mówić o moim koszmarze, zgłosiły się kolejne osoby pokrzywdzone w szpitalu. Okazało się, że medycy mogli skrzywdzić w ostatnim czasie 10 innych rodzin - mówi Damian Kunert.
Informacje od innych pokrzywdzonych zostały włączone do śledztwa.
- Uznaliśmy, że należy problem ocenić całościowo. Łącznie prowadzimy śledztwo w sprawie 11 wątków związanych z ewentualnymi nieprawidłowościami w danej placówce. Sprawy dotyczą okresu od 2009 do 2013 roku - mówi tvn24.pl Józef Mizerski z prokuratury w Sieradzu.
Wiadomo, że czynności śledczych jeszcze potrwają co najmniej kilka miesięcy.
- Wystąpiliśmy do biegłych o kolejne opinie. Niestety, tych czynności nie da się przyspieszyć - kwituje prokurator Mizerski.
Sprawę prowadzi też Okręgowa Izba Lekarska w Łodzi.
W ubiegłym tygodniu okręgowy rzecznik odpowiedzialności zawodowej podjął decyzję o postawieniu zarzutów trzem lekarzom ze szpitala w Zduńskiej Woli. Do lekarzy zostały wysłane pisemne wezwania do osobistego stawiennictwa w siedzibie Okręgowej Izby Lekarskiej w celu przedstawienia im tych zarzutów. Będą mieli 14 dni, aby się do nich odnieść - mówi tvn24.pl Adrianna Sikora, rzecznik Okręgowej Izby Lekarskiej w Łodzi.
W szpitalu nihil novi?
Śledczy podkreślają, że niemal wszystkie badane wątki wydarzyły się podczas dyżurów nocnych i w weekendy. Prokuratura chce sprawdzić, czy praca na oddziałach w Zduńskiej Woli jest w czasie takich dyżurów dobrze zorganizowana.
W placówce niewiele się zmieniło od czasów tragedii Damiana Kunerta. Wciąż pracuje ten sam ordynator ginekologii i położnictwa.
- Ta tragedia odbiła się olbrzymim echem wśród naszej kadry. Bardzo współczujemy rodzinie dziecka, ale takie przypadki niestety się zdarzają - mówi tvn24.pl Małgorzata Kabalska-Stasiak , dyrektor ds. medycznych w szpitalu w Zduńskiej Woli.
Kabalska-Stasiak mówi, że w placówce w ostatnim czasie nie wprowadzono większych zmian, bo "nie były one konieczne".
- Mamy dobrą kadrę, jesteśmy bezpiecznym szpitalem. Przypadki badane przez prokuraturę wydarzyły się w ciągu kilku ostatnich lat. Trzeba jednak podkreślić, że w ciągu roku odbywa się u nas mnóstwo porodów bez komplikacji. Zatrudniliśmy dwóch nowych specjalistów i doposażamy oddziały w nowy sprzęt - mówi dr Małgorzata Kabalska-Stasiak i zaznacza, że ewentualne, kolejne zmiany będą zarządzone po zakończeniu działań prokuratury.
"Zwierząt tak się nie traktuje"
W tłumaczenie pani dyrektor nie może uwierzyć Krzysztof Nowak, ojciec Juliana, który na świat przyszedł pod koniec grudnia 2012 roku. Dziecko doznało udaru poporodowego, mimo że ciąża przebiegała bez zakłóceń. Jak mówi - lekarze w Zduńskiej Woli zignorowali fakt, że pępowina owinęła się wokół szyi jego syna.
- Lekarz dobrze wiedział o pępowinie, ale zupełnie się tym nie zainteresował. Rzucił tylko "nie takie porody już przyjmowałem" - wspomina z bólem pan Krzysztof.
Poród był gehenną, do której ciężko mu wracać.
- Moja żona w pewnym momencie krzyknęła, że nie ma siły przeć. Wtedy lekarz powiedział: "to ja ci pomogę" i zaczął jej ugniatać brzuch - mówi mężczyzna. - Wtedy myślałem, że to normalne. Teraz już wiem, że był to rękoczyn Kristellera, którego lekarzowi nie wolno było wykonać. To straszne, bo w tym szpitalu pacjentów traktuje się gorzej niż zwierzęta - podsumowuje.
Dziecko pana Krzysztofa miało w wyniku udaru uszkodzone 3/4 powierzchni mózgu. Dziecko musi być rehabilitowane, niemal cały czas jest też pod opieką specjalistów. Rodzice wciąż drżą przed tym, czy nie będzie odczuwać konsekwencji porodu do końca życia.
Jeśli chcielibyście nas zainteresować tematem związanym z Waszym regionem, pokazać go w niekonwencjonalny sposób - czekamy na Wasze sygnały/materiały. Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.
Autor: bż//ec / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź