Przez pięć lat żył na skraju nędzy, chociaż przez całe życie oszczędzał. To, co zaoszczędził, wpłacił do jednego ze SKOK-ów - "Twojej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej". Miał pecha, bo pracowała tam oszustka. Pieniądze zobaczył dopiero po pięciu latach, pół roku po wyroku sądu, gdy interweniowali prawnicy. Teraz walczy o odszkodowanie.
Pan Zygmunt przed wyjściem na ulicę zakłada wysłużoną marynarkę na koszulę z cerowanym kołnierzykiem. Zarzuca szarą kurtkę z popsutym zamkiem i opasa się spękanym paskiem.
- Wszystko mi zabrali. A potem chcieli zrobić ze mnie złodzieja. Bo wie pan, że ja nie jestem złodziejem. Mam na to dokumenty - zapewnia.
Przede wszystkim prawomocny wyrok łódzkiego Sądu Okręgowego z kwietnia 2016 roku. Zygmunt Majewski (dane zmienione) był jednym z kilkunastu poszkodowanych przez 36-letnią dziś Katarzynę S., byłą pracownicę łódzkiego SKOK-u.
Cel doskonały
Okraść pana Zygmunta było łatwo. Ma co prawda dopiero 62 lata, ale ma problemy z kontaktowaniem się ze światem. Często gubi wątek, z bezsilności zagryza wargi. Potrafi na kilka minut "zawiesić się", jakby na chwilę tracił świadomość. Całe życie pracował jako ślusarz. Na rentę musiał pójść piętnaście lat temu z powodu postępującej miażdżycy. Potem pojawiły się problemy neurologiczne, których nie diagnozował. Zanim udaje mu się opowiedzieć, przez co przeszedł, mija godzina. A historia wygląda tak:
Pan Zygmunt jest samotny. Utrzymuje kontakt tylko ze starą, schorowaną matką. Ta tłumaczyła mu, że musi się zabezpieczyć na przyszłość. Całe życie oszczędzał więc pieniądze.
W 2012 roku dowiedział się, że w SKOK-u przy ul. Wierzbowej w Łodzi dostanie dobre oprocentowanie. Do siedziby kasy przychodził sześciokrotnie:
19 października 2012 roku otworzył roczną lokatę oprocentowaną na 6,6 proc. rocznie. Wpłacił 21 137 złotych i 10 groszy.
Na tych samych warunkach otworzył jeszcze trzy lokaty:
29 listopada wpłacił 4,5 tys. złotych; 19 grudnia 10,4 tys. złotych i 2 stycznia 2013 roku kolejnych 3 tys. złotych.
Pan Zygmunt miał w SKOK-u jeszcze dwie lokaty roczne:
31 stycznia wpłacił 2,7 tys. złotych na roczną lokatę oprocentowaną na 6 proc. w skali roku
28 maja 2013 roku dodał 3,5 tys. złotych na lokatę oprocentowaną na 4,15 proc.
W sumie do łódzkiego SKOK-u wpłacił 45 tys. 237 złotych i 10 groszy. Za każdym razem był obsługiwany przez Katarzynę S.
Pieniędzy nie wypłacał. Żył z renty - to ok. 900 złotych miesięcznie. W październiku 2013 roku kończyła się pierwsza z lokat. Łodzianin za pieniądze z oprocentowania chciał kupić sobie nowe ubrania, bo - jak mówi - "sprawiał już przykrość ludziom na ulicy". Zjawił się więc w SKOK-u.
- Mówię, że chcę wypłacić trochę pieniędzy. A oni przez chwilę coś grzebali w komputerach. Potem przyszli i pokazali mi papiery, pod którymi niby byłem podpisany - mówi pan Zygmunt.
Te dokumenty to polecenie wypłaty wszystkich środków z wszystkich sześciu lokat. Na wszystkich były "podpisy" Majewskiego.
Pomocy
Z siedziby SKOK-u poszedł na policję. Próbował zdezorientowanym funkcjonariuszom wyjaśnić, co się wydarzyło. Padły słowa – klucze: "SKOK przy Wierzbowej", "podrobione podpisy" i "pani Kasia, co zakładała lokatę". Policjanci skontaktowali się z prokuraturą dla Łodzi Śródmieścia, która od kilku tygodni prowadziła już śledztwo w sprawie oszustki zatrudnionej w kasie. Pan Zygmunt był po prostu jedną z wielu ofiar.
Prokuratorzy chcieli, żeby Majewski pokazał, jaki ma podpis. Pokazał. Po kilku miesiącach biegły grafolog jednoznacznie stwierdził, że dokument zlecenia wypłaty wszystkich pieniędzy został sfałszowany. Łodzianin nawet nie wiedział, że "pani Kasia z banku" siedzi już w areszcie.
- Poszedłem jeszcze raz do banku. Powiedziałem, że pan prokurator już wie, że to nie ja wypłacałem pieniądze i nie trafię do więzienia. Zapytałem, czy mogą mi już oddać moje pieniądze, bo już ich naprawdę potrzebuję. A oni mi na to, żebym w końcu dał im spokój – wspomina.
Prokurator tłumaczył mu potem, że SKOK też jest stroną poszkodowaną w tej sprawie. I że po śledztwie będzie proces. A dopiero potem wyrok i możliwe odzyskanie pieniędzy.
- Dla mnie to było już za dużo. Poszedłem do lekarza się zabić – mówi. I opowiada: Powiedziałem pani doktor, że to już koniec, bo ja już nie mam siły. Chciałem, żeby mi wypisała cyjanek. Ona na to, że da mi coś lepszego. Dostałem pigułki, po których już nie chciałem się zabijać. Ale nie to, że mi się jakoś szczególnie żyć chciało. Nie wiem w sumie, jak to działa.
Egzystencja
Sprawę Katarzyny S., oskarżonej o przywłaszczenie ponad miliona złotych, prowadził Sąd Okręgowy w Łodzi. Wyrok zapadł 28 kwietnia 2016 roku. Oskarżona o to, że przez półtora roku fałszowała podpisy swoich klientów i na tej podstawie przywłaszczała pieniądze, skazana została na dwa lata więzienia. Sąd nakazał jej też oddanie 1,2 mln złotych, które wypłaciła z kont klientów. W tej kwocie były oszczędności życia chorego łodzianina.
Wyrok uprawomocnił się 4 lipca. Pan Zygmunt był na odczytaniu wyroku. Myślał, że wreszcie odzyska pieniądze. Mylił się.
- Mówili, że dzwonię w złym momencie. Albo że nie ma odpowiedniej osoby w pracy. A ja czekałem. Bo wie pan, pieniędzy nie mam prawie od pięciu lat. Wiem, jak się czeka – opowiada.
Po pół roku, w grudniu, stwierdził, że potrzebuje fachowej pomocy. Pojawił się w jednej z łódzkich kancelarii prawnych. Długo rozmawiał z młodą prawniczką. Ta w końcu, bezsilna, poszła po pomoc. "Szefowo, jest pan, ale ja nie rozumiem do końca w czym rzecz" - przyznała.
- Przez pewien czas ustalałyśmy, na czym tak naprawdę polega sprawa. Jak to się udało, to już wiedziałam, że doszło do zwykłego, za przeproszeniem skur****stwa – mówi mec. Maria Wentalndt-Walkiewicz.
Bez odszkodowania
SKOK szybko zareagował na pismo ze strony kancelarii prawniczej, która zażądała wypłaty pieniędzy pana Zygmunta. Zostało wysłane 30 grudnia 2016 roku. Kilkanaście dni później na konto wpłynęły już pieniądze. Dokładnie 49 736 złotych i 19 groszy.
Tym samym pan Zygmunt dostał nieco ponad 4 tys. złotych więcej, niż wpłacił cztery lata temu.
- Gdyby to była czteroletnia lokata, to byłaby oprocentowana łącznie na 2,5 proc. rocznie, co jest zwykłym skandalem. Pomijam już fakt, że SKOK nie poczuwa się do żadnego zadośćuczynienia za doznane krzywdy i stres – mówi mec. Wentlandt-Walkiewicz.
SKOK w piśmie przesłanym do kancelarii tłumaczy, że lokaty były roczne. Po tym czasie – z uwagi na trwające śledztwo – pieniądze znalazły się na kontach oprocentowanych na podstawie "lokaty bazowej".
- Do teraz nie wiemy, jakie jest oprocentowanie lokaty bazowej. Bank ignoruje nasze pytania w tym zakresie – mówi pełnomocnik pana Zygmunta.
Przedstawiciele łódzkiego SKOK-u dodają, że "niedogodności związane z postępowaniem" nie były winą SKOK-u, tylko "organów procesowych". Dlatego też jego przedstawiciele uważają, że sprawa pana Zygmunta jest zakończona.
Bez komentarza
Co ma w tej sprawie do powiedzenia kasa? Niewiele.
- Odmawiamy komentarza z uwagi na tajemnicę bankową – słyszę w słuchawce telefonu.
- Jeżeli pan Zygmunt upoważni nas do wglądu w swoją sprawę? – dopytuję.
- To nic nie zmienia. Nie chcemy wypowiadać się w tej sprawie. Jeżeli zmienimy zdanie, będziemy się kontaktować.
SKOK, którego sprawa dotyczy, jest pod nadzorem Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej. Jej rzecznik Mariusz Wielebski, tłumaczy, że trudno mu się odnieść do sprawy pana Zygmunta.
- Postępowanie SKOK-u w tym przypadku wymaga szczegółowej analizy prawnej i opinii, którą może wydać kancelaria prawna specjalizująca się w obsłudze spraw związanych z rynkiem finansowym. Niestety, kasie krajowej nie jest znana opisana sytuacja - tłumaczy Wielebski.
Pełnomocnik pana Zygmunta chce, żeby SKOK wypłacił mu 150 tys. złotych zadośćuczynienia. Sam zainteresowany już wie, że na ewentualny proces sądowy nie przyjdzie.
- Całe życie chciałem być z dala od sądów. Ja przecież nikomu nie zrobiłem nic złego. Pan mi przecież wierzy, prawda? – kończy.
Autor: Bartosz Żurawicz/i/jb / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź