Jeszcze mają zęby mleczne, a już zostali wyrzuceni z publicznej placówki. Pięcioletni Piotruś, jego rówieśnica Marta i ich o rok młodsze koleżanki: Natalia i Ania* mogą do publicznego przedszkola przy Wiączyńskiej w Łodzi chodzić tylko do października. Dzieci cierpią przez konflikt dorosłych: rodziców z władzami przedszkola.
Do przedszkola realizującego program Marii Montessori w Łodzi chodzą od 2015 roku. Zdążyli się zaprzyjaźnić z innymi dziećmi i zaufać nauczycielkom. Dlatego czworo przedszkolaków śmiało poszło 1 września na zajęcia. Tam zderzyli się z nową rzeczywistością. Podobnie zresztą jak ich rodzice.
- Nasze dzieci przyjaźnią się i lubią spędzać razem czas. Dotąd były w jednej grupie. Decyzją dyrekcji zostały rozdzielone do czterech różnych. Do nieznanych sobie dzieci i opiekunów - opowiada matka Piotrusia, Justyna.
Oprócz tego przedszkolaki dostały inne szafki. Nie spodobało się im to, bo w przeciwieństwie do rówieśników, nie miały symbolicznego obrazka, które ułatwia dzieciom ich rozpoznanie.
- Czułyśmy się tak, jakby nasze dzieci dostały szafki karne. Miały odczuć, że są gorsze od innych. To po prostu okrutne - płacze Zofia, mama pięcioletniej Natalii.
Fikasz i znikasz (i twoje dziecko też)
Dlaczego na cztero- i pięciolatków spadły takie przykre konsekwencje? W dużym skrócie - przez dorosłych. A konkretniej, przez to, że 18 sierpnia ich rodzice skrytykowali właścicielkę przedszkola i dyrektorkę placówki za zwolnienie jednej z pracownic.
Kobieta została wyrzucona z pracy po tym, jak - według dyrekcji - przedstawiła rodzicom dokumenty przeznaczone tylko dla pracowników placówki.
Mamom Piotrka, Marty i Natalii oraz tacie Ani to się bardzo nie spodobało. Podobnie jak to, w jaki sposób przedszkole pożegnało się z dotychczasową pracownicą.
- Jestem prawniczką. Byłam oburzona tym, że nauczycielce wmówiono, że najkorzystniej będzie dla niej, aby odejść z pracy za porozumieniem stron. A w ten sposób kobieta straciła szansę na pieniądze z tytułu wypowiedzenia - opowiada Justyna.
Rodzice przyszli więc do gabinetu dyrektora i powiedzieli Małgorzacie Kowalczyk - Piekarskiej, co o tym wszystkim sądzą.
Akcja i reakcja
Edytę Osuch (właścicielka przedszkola i bezpośrednia przełożoną dyrektorki) otwarcie przyznaje że to ta rozmowa zadecydowała o zakończeniu współpracy z niepokornymi rodzicami. Podkreśla, że rodzice byli "bardzo agresywni" oraz zagrozili, że jeżeli nauczycielka nie zostanie przywrócona, to "zniszczą wizerunek placówki".
Właścicielka nie zdecydowała się na rozmowę przed kamerą. Zamiast niej wystąpiła Małgorzata Kowalczyk-Piekarska, która funkcję dyrektora pełni formalnie od września tego roku.
- Udzieliliśmy pełnomocnictwa kancelarii prawnej, aby w naszym imieniu sprawdziła, czy możemy pożegnać się z tymi rodzinami - opowiada Kowalczyk - Piekarska.
23 sierpnia do rodziców czterech przedszkolaków zostały wysłane listy polecone, w których znalazło się wypowiedzenie umowy. Kancelaria powoływała się na zapisy umowy z publicznym przedszkolem (została podpisana w maju tego roku i miała obowiązywać od 1 września do 31 sierpnia przyszłego roku).
Chodziło o paragraf 12, który pozwalał stronom ją rozwiązać z zachowaniem dwutygodniowego okresu wypowiedzenia ze skutkiem na koniec miesiąca. To oznacza, że choć dzieci rozpoczną rok w swoim starym przedszkolu, to mogą do niego chodzić tylko do końca września.
Jako powód rozwiązania umowy wskazano, że rodzice wyrzuconych dzieci "nie współpracują z personelem przedszkola i nie akceptują przyjętej przez nie polityki".
"Niedopatrzenie" i kwestie bezpieczeństwa
Właścicielkę oraz dyrektorkę przedszkola przy Wiączyńskiej poprosiliśmy o odniesienie się do zarzutów rodziców, że niechcianych przedszkolaków złośliwie przydzielono do innych grup.
Edyta Osuch poinformowała nas, że przesunięcie Piotrusia, Marty, Natalii i Marty do innych grup wynikało ze względów bezpieczeństwa. Twierdzi ona, że na miejsce wyrzuconych dzieci przyjęto już inne. Chodziło o to, by nie doszło do sytuacji, że w grupie będzie zbyt wielu podopiecznych.
Dodała, że dzieci znały się dobrze z innymi dziećmi i opiekunami, bo uczęszczały na zajęcia w wakacje, kiedy grupy i tak były pomieszane.
Dyrektor Małgorzata Kowalczyk - Piekarska dopowiada, że po kłótni, do której doszło 1 września zgodziła się na to, aby dzieci do października były jednak w swojej pierwotnej grupie.
A co z szafkami? To, że wyglądały one inaczej niż u innych dzieci (nie były oznaczone żadnym symbole graficznym) rodzice udowodnili zdjęciami wykonanymi 1 września.
Władze przedszkola tłumaczą to "niedopatrzeniem". Zresztą niedługo potem czworo przedszkolaków miało już graficzne symbole - co prawda nie wydrukowane, ale dorysowane kredkami.
Wszystko gra?
Przedszkole przy ul. Wiączyńskiej w Łodzi od września jest placówką publiczną. Zapytaliśmy w ministerstwie edukacji narodowej, czy z przedszkola można tak po prostu wyrzucić przedszkolaka bez jego winy. Teoretycznie można.
- Przypadki, w których dyrektor przedszkola może skreślić dziecko z listy uczniów powinien określać statut przedszkola - informuje Łukasz Trawiński z MEN.
Obowiązek przygotowania statutu spada na organ założycielski placówki. Czyli najczęściej na samorząd. Ale w przypadku przedszkola przy Wiączyńskiej w Łodzi jest inaczej. Jego organem założycielskim jest jego właścicielka - Edyta Osuch. I to ona odpowiada za to, co zapisane zostało w statucie.
Warunki rozwiązania umowy zawarte są w umowie podpisanej przez rodziców.
Zdaniem mecenasa Bronisława Muszyńskiego w takiej sytuacji rodzice - z prawnego punktu widzenia - są na straconej pozycji.
- Rodzice zgodzili się na to, że umowa może być wymówiona - komentuje prawnik.
Jedną instancją, która może ingerować w treść statutu jest kuratorium oświaty. Ono ma sprawdzać, czy zapisy statutowe są zgodne z obowiązującym prawem.
- Chciałbym zaznaczyć z całą mocą, że nie może dochodzić do sytuacji, że dziecko jest wyrzucane z placówki z powodu "widzimisię" dyrekcji. Na to nie było, nie ma i nie będzie zgody - komentuje Grzegorz Wierzchowski, łódzki kurator oświaty.
We wtorek w placówce rozpoczęła się kontrola. Kuratorium zapewnia, że sprawa zostanie wyjaśniona "w trybie pilnym".
- Dopóki nie zostaną zakończone nasze działania w tym zakresie, nie będę się odnosił do szczegółów sprawy - uciął kurator.
Autor: bż/kv / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź