Z jednej strony duża firma i jej olbrzymia inwestycja. Z drugiej mieszkająca po sąsiedzku łodzianka z niewielkiego domu. Kobieta doprowadza inwestora na skraj rozpaczy i stawia inwestycję pod znakiem zapytania. Dlaczego? Bo deweloper nagiął przepisy, a sąsiadka to zauważyła. I potrafi teraz to wykorzystać.
- To jakiś koszmar. Budynek jest gotowy od niemal roku, ale my nie możemy oddać go do użytku. Właściciele mieszkań nie mogą się wprowadzić, ani nawet zdobyć aktu własności, który powinni przedstawić w banku, który dał im kredyt - kręci głową Mikołaj Mika, prezes firmy, która postawiła dom wielorodzinny na łódzkim Radogoszczu.
Nasz rozmówca tłumaczy, że "wszystko przez sąsiadkę".
- To jest doskonały przykład na to, że jeżeli ktoś chce, to w majestacie prawa może zrujnować każdego. Wszystko przez to, jak skonstruowane są przepisy - opowiada.
Sprawdzamy więc w czym rzecz. Pojawiamy się w pobliżu nowego, eleganckiego apartamentowca przy ul. Łozowej w Łodzi. Na działce obok stoi niewielki dom jednorodzinny. To w nim mieszka kobieta, która - według wersji dewelopera - odpowiada za całe zamieszanie.
- Kiedy kupiliśmy teren pod inwestycję, stał tu niewielki dom. Sąsiadka zapytała nas, czy oddamy jej część drewna z rozbiórki. Zgodziliśmy się. Myśleliśmy, że w ten sposób zapewnimy sobie dobre relacje. Nic z tego - kręci głową Mika.
Tyle, że w tej sprawie nic nie jest jednoznaczne, a i sam deweloper nie jest bez winy. Ale po kolei.
90 centymetrów sporu
W jaki sposób sąsiadka wstrzymała odbiór budynku? Szukając odpowiedzi odwiedzamy kobietę, o której deweloper mówi tylko w złych słowach.
Drzwi otwiera nam uśmiechnięta kobieta Mówi, że nie zgodzi się na nagranie przed kamerą, bo jest przeziębiona.
- Niech pan idzie do nadzoru budowlanego. Oni panu powiedzą. W skrócie mogę wyjaśnić, że deweloper wybudował inwestycję niezgodnie z planem. A ja zainterweniowałam - tłumaczy.
W nadzorze dowiadujemy się, że kość niezgody to podziemny garaż, który powstał pomiędzy nowym gmachem a domem sąsiadki. Według planów miał on w całości mieścić się pod ziemią. Ale wyszło inaczej – konstrukcja „wystaje” nad powierzchnię ok. 90 centymetrów i tworzy coś, co wygląda jak kopiec. Taką zmianę inwestor powinien zgłosić nadzorowi budowlanemu, ale tego nie zrobił. Zdaniem powiatowego inspektora nadzoru budowlanego, naruszył w ten sposób procedury i na własne życzenie utrudnił swoje życie.
Dlaczego deweloper to zrobił?
- Mieliśmy problem z wysokim poziomem wód gruntowych. Dlatego też zdecydowaliśmy się nieco bardziej wypiętrzyć konstrukcję. Byliśmy przekonani, że nie wymaga to zmiany dokumentacji, bo przecież nie zwiększyliśmy powierzchni budowanego garażu - tłumaczy deweloper.
Nadzór nie do końca wierzy w czyste intencje inwestora. W złożonym w kwietniu do nadzoru budowlanego wniosku o zezwolenie na dopuszczenie apartamentowca do użytku znalazły się podpisy m.in. kierownika budowy i geodety. Nie alarmowali oni, że docelowa konstrukcja wygląda nieco inaczej, niż na planach.
Deweloper tłumaczy, że na terenie budowy obecni byli kontrolerzy nadzoru budowlanego i nie mieli wcześniej żadnych zastrzeżeń. Nadzór odpowiada, że w czasie kontroli teren inwestycji przypominał "krajobraz księżycowy" i trudno było stwierdzić, co będzie na powierzchni, a co pod.
Kosa na kamień
To, czego nie widzieli specjaliści zauważyła niepozorna sąsiadka.
- Wpłynęło do nas zawiadomienie, że budynek powstał niezgodnie z planem. Sprawdziliśmy sprawę i to potwierdziliśmy. Wystąpiliśmy wtedy do inwestora o wprowadzenie procedury naprawczej - opowiada Bohdan Wielanek, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Łodzi.
Procedura naprawcza to po prostu dopasowanie dokumentacji do tego, co już zostało wybudowane. Proces zazwyczaj trwa kilka miesięcy. Ale w tym wypadku jest inaczej i spory w tym udział wspomnianej już sąsiadki.
- Jest stroną w tej sprawie. Wykorzystuje ona wszystkie możliwości, żeby spowolnić procedurę - mówi Wielanek.
Wyjaśnia, że kobieta odbiera listy polecone ostatniego dnia. W ostatniej chwili też zaskarża wszystkie decyzje podejmowane przez inspektorat.
- Każda zaskarżona decyzja musi potem trafić do wojewódzkiego inspektora budowlanego a potem do sądu. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta nie wykorzystała wszystkich etapów odwołania od każdej naszej decyzji - wzrusza ramionami powiatowy inspektor nadzoru budowlanego.
- Zatem to ona jest winna? To do niej lokatorzy powinni mieć pretensje? - dopytujemy.
- Wie pan, ona tylko korzysta z przysługujących jej praw. Gdyby deweloper nie próbował obejść problemu z budową garażu, to by do tego nie doszło. Można powiedzieć, że dał tej kobiecie szansę, aby trzymała go w szachu - tłumaczy.
Dodaje, że nadzór chce dokładnie sprawdzić, dlaczego ani geodeta, ani kierownik budowy nie zauważyli różnicy pomiędzy planem, a rzeczywistością.
W potrzasku
Deweloper podkreśla, że przez spór z sąsiadką stracił już kilkaset tysięcy złotych.
- Ogrzewamy budynek i płacimy za ochronę. Jeżeli do końca marca nie oddamy lokali nowym nabywcom, to będziemy płacić kary umowne - mówi Mikołaj Mika.
W jeszcze trudniejszej sytuacji są lokatorzy, którzy często muszą wynajmować mieszkania czekając, aż sprawa z apartamentowcem się wyjaśni. Wielu już straciło cierpliwość i zatrudniło prawników, aby ci pociągnęli do odpowiedzialności dewelopera. Inni mają żal do nadzoru budowlanego
- Mieliśmy już okazję odpowiadać na pismo ze strony Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, w którym pytano nas, dlaczego utrudniamy oddanie budynku do użytku. A przecież to nieprawda - kwituje Bohdan Wielanek, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego.
Czy łodzianka faktycznie z rozmysłem wydłuża cały proces? Twierdzi, że nie.
- Dostaję dużo dokumentacji. Nie mam czasu, żeby od razu na wszystkie reagować w pierwszym terminie – twierdzi.
- Czyli nie ma w tym pani złośliwości?
- Bynajmniej - kwituje
Milionowa propozycja?
- Wie pan czemu ona to robi? Chodzi o pieniądze - mówi nam deweloper.
Opowiada, że sąsiadka - w obecności swojej pani adwokat - zaproponowała mu układ.
- Powiedziała, że mogę odkupić od niej działkę za 600 tys. złotych. Kiedy na początku odmówiłem dowiedziałem się, że cena będzie rosła. Dzisiaj ta kobieta chce od nas miliona złotych za działkę - mówi Mikołaj Mika.
Czy faktycznie kobiecie chodzi o pieniądze?
- To sam deweloper chciał ugody. Ja po prostu przedstawiłam warunki – tłumaczy sąsiadka.
- Czyli to pani chciała najpierw 600 tys. złotych, a potem milion?
- Tak. Ale to już nieaktualna oferta ugody.
- A jaka jest aktualna?
- Nie ma żadnej – mówi łodzianka.
Czego zatem teraz chce łodzianka? Jak mówi, „przede wszystkim bezpieczeństwa”.
Na razie nie wiadomo, jak długo jeszcze potrwa pat w tej sprawie.
Autor: Bartosz Żurawicz/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź