Był w grupie, która miała zabezpieczać ślady wokół ciała zastrzelonego mężczyzny znalezionego w lesie. Tyle że to kutnowski policjant sam był zabójcą. W sądzie w końcu przyznał się do winy. Mówił, że musiał strzelać, żeby ratować życie. Sąd jednak nie uwierzył w tę wersję i skazał go na 25 lat więzienia.
Na początku śledztwa twierdził, że z makabryczną zbrodnią nie ma nic wspólnego. Pod koniec procesu Łukasz M., 32-letni dziś były policjant z Kutna przyznał, że zabił. Ale - jak twierdził - miał zrobić to w obronie własnej.
- Wyjaśnienia oskarżonego nie były logiczne i kłóciły się z zebranym materiałem dowodowym - podkreślała w uzasadnieniu Agnieszka Boczek, przewodnicząca składu sędziowskiego.
Sąd skazał Łukasza M. na 25 lat pozbawienia wolności. Oprócz tego ma zapłacić 130 tysięcy na rzecz rodziny swojej ofiary, 36-letniego Cezarego S. Mężczyzna zginął po strzałach z policyjnej broni.
Skazany, po wyjściu na wolność, nie będzie mógł wykonywać zawodu z dostępem do broni przez 15 lat.
Wyrok nie jest prawomocny.
Zabójstwo w lesie
Do zbrodni doszło w ostatni dzień 2016 roku. W środku lasu niedaleko Strzegocina (woj. łódzkie) policyjny walther P99 wystrzelił co najmniej sześć razy.
Huku strzałów nie mógł słyszeć nikt postronny, bo wszystko działo się z dala od zabudowań.
Za spust pociągał Łukasz M. Potem ciało martwego 36-latka funkcjonariusz włożył na tylną kanapę samochodu, którym przyjechała ofiara. Auto porzucił w głębi lasu, po drodze staranował leśny szlaban.
Do swojego auta wrócił już piechotą. Spieszył się do pracy. Wtedy, w sylwestrową noc, miał dyżur.
- Spóźnił się. Na komendzie mówił, że pomyliły mu się godziny rozpoczęcia dyżuru. Zachowywał się normalnie, nie było po nim widać, że kogoś zabił - mówi tvn24.pl jeden z kolegów ze służby Łukasza M.
Przyjaciele
M. pracował w policyjnym pionie kryminalnym. Wychował się w rodzinie o długich policyjnych tradycjach. Ale - jak ustalili prokuratorzy - daleko mu było do wzoru policjanta. Razem z 36-letnim Cezarym - według śledczych - prowadzić miał lewe interesy: handlować alkoholem i papierosami bez akcyzy.
- Myślałam, że to najlepsi przyjaciele - mówiła w czasie procesu Klaudia, dziewczyna zabitego 36-latka.
W ostatnim dniu 2016 roku była pokłócona z partnerem. Dlatego nie zapytała go, gdzie jedzie.
- Słyszałam tylko, jak powiedział przez telefon, że "za chwilę będzie". Założył cienką ołówkową bluzę, wsiadł do samochodu i odjechał. I tyle go widziałam - zeznawała w sądzie na pierwszej rozprawie.
Kilka metrów od niej, na ławie oskarżonych, ze spuszczoną głową siedział Łukasz M. Do tego, że pociągnął za spust przyznał się na koniec procesu. Przedstawił wersję, w którą sąd ostatecznie nie uwierzył.
Strach
Łukasz M. twierdził, że przed rozpoczęciem sylwestrowego dyżuru chciał odwiedzić kolegę. Kiedy był już w drodze, zauważył, że jedzie za nim samochód. W środku siedział 36-letni Cezary.
Policjant wyjaśniał, że był mu winny pieniądze. Chodziło o 20 tysięcy złotych.
- Mówiłem mu, że oddam je po Nowym Roku - wyjaśniał policjant.
- Nagle wyprzedził mnie i zajechał drogę. Jak wysiadłem, to uderzył mnie w twarz. Upadłem. On się odwrócił do swojego auta. Myślałem, że jest po wszystkim - wyjaśniał.
Potem - jak opowiadał w sądzie 32-latek - Cezary miał wyjąć z samochodu klucz do kół.
- Szedł do mnie i chciał mi zadać ciosy. Spanikowałem - twierdzi policjant. Złapał za pistolet służbowy i zaczął strzelać.
- Nie zachowałem się profesjonalnie, jak policjant. Byłem przerażony, dlatego schowałem zwłoki - mówił policjant.
"Obrona konieczna"
W trakcie procesu oskarżony był badany przez psychiatrów. Wnioski? Co prawda był on w pełni poczytalny i może odpowiedzieć przed sądem, ale jego psychika nie do końca pasuje do wizerunku mordercy.
Oto bowiem, jak stwierdzili biegli, Łukasz M. ma skłonności do reagowania lękiem. Przejawia też niską zdolność agresji; nie posiada cech antyspołecznych i agresywnych.
- Nasz klient bał się Cezarego S. Największą tragedią jest to, że w momencie zagrożenia Łukasz M. miał przy sobie broń służbową. Bał się o swoje życie i miał prawo je bronić - podkreślał w swojej mowie końcowej mec. Maciej Lenart, jeden z dwóch obrońców Łukasza M.
Prosił sąd o zmianę kwalifikacji czynu na zabójstwo pod wpływem silnego wzburzenia usprawiedliwionego okolicznościami. Za to polski kodeks przewiduje do 10 lat więzienia.
- To jest klasyczny przykład obrony koniecznej. Mój klient bronił życia i swoich dóbr. Kwestią dyskusyjną jest to, czy przekroczył przy tym granice obrony koniecznej - podkreślał obrońca.
Niedługo po tym wystąpieniu proces podsumował sam oskarżony. Był zapłakany, przepraszał rodzinę zabitego, swoich bliskich i "wszystkich innych, których skrzywdził".
Trzy powody
- Wersja przedstawiona przez oskarżonego byłaby poruszająca, tyle tylko, że jest to wersja nieprawdziwa - stwierdził w finale procesu Łukasz Majchrzak, prokurator.
W swojej mowie końcowej wypunktował, dlaczego nie wolno wierzyć w wersję kutnowskiego policjanta:
1. Łukasz M. nie współpracował z wymiarem sprawiedliwości. Swoją wersję o rzekomej obronie koniecznej przedstawił na finalnym etapie procesu. Mógł więc dostosować swoją narrację do zebranego w sprawie materiału dowodowego.
- Mimo to jest to wersja pełna luk i nieścisłości. Znamienne jest to, że te luki pojawiają się tam, gdzie jego narracja nijak się ma do zabezpieczonych dowodów. Oskarżony nie chciał tego wyjaśniać, bo nie odpowiadał na pytania sądu i oskarżycieli - podkreślał prokurator.
2. Narracja przedstawiająca mordercę jako przerażoną ofiarę mobbingu ze strony Cezarego S. nijak się ma do dowodów.
- Oskarżony twierdzi, że obawiał się S. i go unikał. Tymczasem z telefonu oskarżonego odzyskaliśmy skasowane wiadomości SMS, w których prosił swoją późniejszą ofiarę o drobne przysługi. Nie tak zachowuje się ktoś, kto za wszelką cenę kogoś unika - mówił śledczy.
3. Łukasz M. był podsłuchiwany w celi. Na nagraniach słychać, że dostosowywał swoją wersję do tego, żeby wyjść na ofiarę całego zajścia.
- Mówił współosadzonym, że musi wszystko wyglądać tak, jakby zabił w afekcie i w samoobronie. To w czytelny sposób przekreśla wiarygodność swojej wersji - podkreślał Łukasz Majchrzak.
To, co nie pasuje
Prokurator Majchrzak podkreślał, że dowody jasno wskazują, że policjant zabił z zimną krwią.
- Przemawia za tym wszytko to, co wydarzyło się feralnego dnia - mówił w sądzie prokurator.
Po pierwsze, jak wskazuje, wersja Łukasza M. o tym, że chciał przed sylwestrowym dyżurem odwiedzić znajomego nie ma sensu.
- Wyruszył w kierunku przeciwnym do miejsca pracy. O 18.02 nagrała go kamera na przejeździe kolejowym. Od kolegi na komendę miał 46 kilometrów. Żeby się nie spóźnić, nie mógłby być u kolegi dłużej niż pięć minut. Gdzie w tym logika? - pytał prokurator.
Kamery na wspomnianym przejeździe nagrały, że za policjantem faktycznie jechał Cezary S.
Śledczy nie mają wątpliwości, że od samego początku Łukasz M. chciał znaleźć się z nim sam na sam - na odludziu. Dlatego też najpewniej poprosił Cezarego S., żeby jechał za nim.
- Oskarżony twierdzi, że Cezary S. go wyprzedził i zmusił do zatrzymania samochodu. To nieprawda, bo eksperyment procesowy jasno wykazał, że droga była na to zbyt wąska. W istocie to policjant zatrzymał auto - opowiada prokurator.
Strzał w czoło
To, co działo się chwilę przed zabójstwem, też nie pasuje do ustaleń.
- Zabity przez oskarżonego mężczyzna był potężnej budowy ciała. Gdyby faktycznie uderzył Łukasza M. w twarz, to pozostałyby po tym jakieś ślady. A ich nie było. Nigdy też nie znaleziono klucza do kół, którym rzekomo Cezary S. miał atakować oskarżonego - podkreślał prokurator.
Policjanta, według prokuratury, ostatecznie pogrąża rekonstrukcja tego, jak padały strzały.
- Pierwszy pocisk został wystrzelony z przyłożenia broni do ciała ofiary. Potem były cztery pociski w brzuch i klatkę piersiową. Ale najbardziej poraża to, co stało się na koniec - relacjonuje Łukasz Majchrzak.
Biegli orzekli bowiem, że Cezary S. ostatni pocisk dostał w czoło. Musiał już wtedy leżeć albo klęczeć przed oprawcą z głową odchyloną do tyłu. Pocisk przeszedł przez mózg i zatrzymał się w kręgosłupie.
- Oskarżony, co jest bezsprzeczne, po wszystkim zacierał ślady. Skutecznie, bo został zatrzymany dopiero po czterech dniach. Nie tylko ukrył ciało, ale też spalił ubrania, w których był w czasie morderstwa. Nie można tego powiązać z chaotycznym i nieracjonalnym postępowaniem - zaznaczał prokurator.
Argumentację prokuratury w znacznej mierze ostatecznie podzielił sąd.
***
Łukasz M. przepracował sylwestrowy dyżur. Około czwartej skończył pracę i pojechał na dyskotekę w Witoni, gdzie pracowała jego żona. Wspólni znajomi wspominają, że zachowywał się normalnie. Około piątej wrócił do domu. Z przyjaciółmi pił whisky i szampana.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź