Lekarki przekonywały, że z bliźniaczą ciążą wszystko jest w porządku. O tym, że Antoś, jeden z jej synów nie żyje, Aleksandra Wojciechowska z Łodzi dowiedziała się podczas prywatnego badania USG, na które zgłosiła się z własnej inicjatywy. Drugie dziecko - Jaś - urodziło się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Chłopiec nigdy nie będzie samodzielny. Po sześciu latach śledztwa zarzuty usłyszały lekarki, które miały dbać o prawidłowy rozwój ciąży.
Sześcioletni Jaś budzi się o siódmej. Ważący piętnaście kilogramów chłopiec jest podnoszony z łóżka; rodzice muszą pomóc mu się załatwić. Chłopiec jest karmiony, ubierany i przygotowywany na kolejny dzień wypełniony zajęciami rehabilitacyjnymi. Jaś nie chodzi, nie mówi i słabo widzi. Jest w pełni zależny od opiekunów. I tak pewnie już zostanie.
- Obowiązki dzielimy na cztery osoby. Sama bym nie dała rady - mówi Aleksandra Wojciechowska, 36-letnia łodzianka.
Jest przekonana, że Jaś mógł mieć normalne, zdrowe życie. Robiła przecież, co mogła, żeby uniknąć losu, który stał się jej codziennością: regularnie pojawiała się u dwóch lekarek, które miały nad nią czuwać.
- Wszystko byłoby inaczej, gdyby monitorowanie mojej ciąży nie ograniczało się do badania ciśnienia - mówi kobieta.
Podkreśla, że była w ciąży bliźniaczej, jednokosmówkowej. Dziś już wie, że od 16 tygodnia jej dzieci powinny być stale monitorowane, żeby wykluczyć najczęstsze powikłania podczas tak ryzykownej ciąży.
- Co najmniej raz na dwa tygodnie powinno być wykonywane USG. Na każdej wizycie powinno być potwierdzane tętno u moich dzieci. Jaś miałby inne życie, gdyby lekarki robiły to, co robić powinny, co nakazują współczesne standardy - mówi.
Teraz, po blisko sześciu latach śledztwa, zarzuty usłyszały dwie lekarki, które miały dbać o prawidłowy rozwój ciąży pani Aleksandry.
- Obie usłyszały zarzuty narażenia dzieci pacjentki na narażenie ich na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Jedna z nich dodatkowo jest podejrzana o spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu jednego z jej synów - mówi Krzysztof Bukowiecki z Prokuratury Regionalnej w Łodzi.
Podejrzane nie przyznają się do winy. Odmówiły składania wyjaśnień. Grozi im do trzech lat więzienia.
Sekcja: nie żył od tygodni
We wrześniu 2015 roku Aleksandra Wojciechowska była w 32. tygodniu ciąży. 11 i 15 września była w gabinetach obu lekarek. Twierdziły, że z dziećmi jest wszystko w porządku. Nie było.
Pani Aleksandra - jak przekazuje - nie mogła doprosić się badania USG, które refunduje Narodowy Fundusz Zdrowia. Miała coraz większe obawy, czy jej dzieci znajdują się pod właściwą opieką. Była zaniepokojona tym bardziej, że od kilku tygodni czuła się źle.
Niezależnie od uspokajających informacji od lekarek zajmujących się ciążą, z narzeczonym udała się na prywatne badanie USG. Usłyszała, że jeden z jej synów - Antoś - nie żyje, a drugi - Jaś - musi jak najszybciej przyjść na świat przez cesarskie cięcie.
Późniejsza sekcja wykazała, że Antoś zmarł od dwóch do sześciu tygodni przed cesarskim cięciem. "Uszkodzenia mózgu i zmiany wsteczne u martwego płodu oznaczają, że nie żył on od dłuższego czasu" - napisali lekarze, którzy przeprowadzili sekcję Antosia.
- Tydzień przed cesarskim cięciem miałam łącznie trzy wizyty u lekarza. Z każdej wychodziłam z zapewnieniem, że z ciążą jest wszystko w porządku. A w tym czasie Antoś już nie żył, a Jaś pobierał od niego martwą tkankę. I z każdą godziną jego stan się pogarszał - mówi Aleksandra.
Jaś urodził się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Dwie trzecie jego mózgu zostało uszkodzone.
"Nierozpoznanie obumarcia wewnątrzmacicznego (…) uniemożliwiło wdrożenie odpowiednich procedur, zmierzających do ukończenia ciąży lub monitorowania pozostałego przy życiu płodu" - ocenił profesor Mirosław Wielgoś, który na polecenie prokuratury oceniał sprawę jako biegły.
To z kolei - jego zdaniem - doprowadziło do "nieodwracalnych zmian w obrębie ośrodkowego układu nerwowego tegoż płodu rzutujących na prawidłowy rozwój pouodzeniowy".
Kolejna walka
Rodzice Jasia, Aleksandra Wojciechowska i Rafał Turczyn, musieli zmienić całe swoje życie.
- Po sześciu latach podejrzane usłyszały zarzuty, ale mamy świadomość, że do ich skazania może upłynąć jeszcze wiele czasu. Sprawa cywilna, w której domagamy się zadośćuczynienia ciągle jest w toku. Żeby było nas stać na rehabilitację naszego syna, musieliśmy sami wiele się nauczyć - mówi matka chłopca.
Dwa lata temu uzyskała kwalifikacje terapeuty zajęciowego. Jest też ekspertem w zakresie terapii dzieci po porażeniu mózgowym.
- Robimy, co możemy dla naszego dziecka, nie poddajemy się. Nie zmienia to faktu, że po tych wszystkich latach czujemy się pozostawieni sami sobie - mówi mama Jasia.
Pozostawiona bez wsparcia finansowego rodzina musi teraz sprostać kolejnemu wyzwaniu: w ostatnim czasie stan Jasia bardzo się pogorszył. Lekarze wykryli u niego postępującą deformacja biodra, która może w konsekwencji doprowadzić do uszkodzenia kręgosłupa. Chłopiec musi być poddany operacji tak szybko, jak to tylko możliwe.
Rodzice wierzą, że życie ich syna może uratować tylko kosztowna operacja za granicą. - Kochamy synka najbardziej na świecie i nie wyobrażamy sobie życia bez niego. Niestety, pieniędzy brakuje nawet na codzienną rehabilitację, dlatego bez pomocy nie damy rady - dodaje Rafał Turczyn, ojciec chłopca. Pomóc rodzinie można tutaj.
Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne rodziny