Wszyscy pochodzą z jednego osiedla i - według ustaleń śledczych - w taki sam sposób zarabiali pieniądze. Napadali na banki. Niektóre "obrabiali" po cztery razy. W Łodzi rozpoczął się proces grupy, która przez trzy lata miała w ten sposób ukraść ponad 270 tysięcy złotych.
Proces w tej sprawie rozpoczął się w łódzkim Sądzie Okręgowym. Na ławie oskarżonych siedzi Dariusz N. (który zdaniem prokuratorów był liderem grupy), Krzysztof G., Piotr L. i Piotr P. Wszystkim grozi do 15 lat więzienia.
Prokuratorzy o kierowanie grupą oskarżyli 39-letniego Dariusza N. Mężczyzna mieszkał w jednym z wieżowców na łódzkim Widzewie. Dwa piętra niżej mieszkał o dwa lata młodszy Krzysztof G.
Na gorącym uczynku
Oni wpadli pierwsi. Policjanci zatrzymali ich 22 grudnia 2015 roku pod bankiem przy ul. Tatrzańskiej w Łodzi. Bank miał być "obrobiony". Na Dariusza N. i Krzysztofa G. czekali już antyterroryści.
Skąd policjanci wiedzieli, kiedy i gdzie może dojść do napadu? O działalności grupy było już w Łodzi już bardzo głośno. W ciągu trzech lat w mieście okradziono kilkanaście placówek. Pracownicy ochrony poszczególnych banków byli bardzo wyczuleni na wszystkie nietypowe sytuacje. Gdy 21 grudnia zauważyli mężczyznę robiącego zdjęcia okolic placówki, zaalarmowali policję.
Tutaj chcą teraz uderzyć - stwierdzili policjanci. A ponieważ gang napadający na banki zazwyczaj atakował tuż przed zamknięciem placówki, funkcjonariusze wiedzieli, kiedy spodziewać się przestępców. Mężczyzn zatrzymano przed wejściem do banku. Dariusz N. miał przy sobie broń. Pistolet znaleziono też w samochodzie, którym przyjechali. Wkrótce zatrzymano jeszcze dwóch mężczyzn: 38-letniego Piotra P. i jego rówieśnika, Piotra L. Wszyscy pochodzą z jednego osiedla, wszyscy znają się od dziecka.
Zobacz materiał tvn24.pl po zakończeniu śledztwa:
Co najmniej trzynaście skoków
Prokuratorzy przez 10 miesięcy śledztwa sprawdzali wszystkie przypadki napadów na banki w okolicy. Ostatecznie grupie przyjaciół przypisano 13 z nich.
Zdaniem śledczych, w każdym "przedsięwzięciu" uczestniczył Dariusz N. - lider grupy. Na początku przyznał się do stawianych mu zarzutów. Opowiadał o tym, jak organizował napady, i brał udział w wizjach lokalnych.
Dopiero na ostatnim przesłuchaniu wycofał swoje wcześniejsze zeznania. Stwierdził, że nie przyznaje się do winy. Do zarzutów przyznaje się trzech z oskarżonych. Co więcej - ich zeznania pokrywają się z tym, co wcześniej mówił Dariusz N.
Spójne wersje
Z zeznań (i ustaleń śledztwa) wynika, że każdy napad odbywał się według podobnego scenariusza. Zaczęło się w listopadzie 2012 roku w banku na łódzkim Widzewie. Do placówki wpadli zamaskowani napastnicy.
Według śledczych, Dariusz N. i Piotr P. opowiadali o tym, jak Dariusz N. straszył pistoletem trzy kobiety, które kończyły tego dnia dyżur. Potem razem z kompanem uciekł z łupem - około 10 tys. złotych. Na kolejny skok panowie czekali dwa miesiące. Wbiegli wtedy do banku na dzielnicy Górna. Tu jeden z przestępców się przewrócił podczas ucieczki i podarł kurtkę.
Jej strzępki zostały zabezpieczone przez policjantów i dzisiaj są ważnym dowodem, który obciąża Dariusza N.
Dwa miesiące po pechowej wywrotce doszło do kolejnego skoku. Sprawcy tym razem byli bardziej brutalni niż zwykle. Według ustaleń śledczych, Dariusz N. i Piotr P. czekali przy wyjściu służbowym z banku na łódzkim Olechowie. W końcu się doczekali - tuż po zamknięciu placówki chciała tędy wyjść jedna z pracownic. Sprawcy wciągnęli ją siłą do środka. Tam pobili. Przestępcy uciekli, rabując ponad 38 tys. złotych.
To była jedna z nielicznych sytuacji, kiedy członkowie grupy użyli przemocy. Unikali jej. Kiedy okazało się, że sytuacja zmusiła ich do pobicia kobiety, Dariuszowi N. się to nie podobało. Dlatego od tego momentu grupa zaczęła stosować gaz pieprzowy. Straszyli też snajperem, który rzekomo obserwuje pracowników banku.
Skok na bankomat
Prokuratorzy ustalili, że w czasie kiedy Dariusz N. i Piotr P. dokonywali kolejnych skoków, ich wspólny znajomy Krzysztof G., odsiadywał karę więzienia. Kiedy wyszedł zza krat, spotkał się ze starym przyjacielem - Dariuszem N. Ten miał mu zaproponować "dobrze płatną robotę" - czyli udział w skokach. N. do tego czasu dołączył do "zespołu" dwóch innych starych znajomych - Mariusza K. i Adama P. Ze "składu" wypadł za to Piotr P., który pokłócił się z Dariuszem N. Śledztwo wykazało, że w zmienionym składzie grupa pracowała jak dotąd. Jej członkowie mieli nawet swoje ulubione banki.
Doszło do tego, że do jednej z placówek (niedaleko ich wspólnego domu) włamali się czterokrotnie miesiąc po miesiącu. Prokuratorzy przypisują Dariuszowi N. też jeden samodzielny skok - na który nie zabrał żadnego z kolegów. Jeden z oskarżonych zeznał, że N. planował rozszerzać swoją działalność o wysadzanie bankomatów.
Znalazł nawet człowieka - Marcina G. spod Łodzi - który zorganizował niezbędne wyposażenie: butlę gazową, półmetrową brechę do wyważenia drzwi bankomatu i inny niezbędny sprzęt. Za pomoc zażądał 20 procent łupu. 15 czerwca 2013 roku koledzy pojawili się pod bankomatem na Olechowie. Plan ostatecznie nie wypalił. Eksplozja poważnie uszkodziła bankomat, ale jego kasa pozostała nietknięta. Po tej wpadce N. zadecydował, żeby trzymać się sprawdzonych metod zarabiania.
Sposób na życie
Pojedynczy skok przynosił grupie od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Śledczy wyliczyli, że od końca 2012 do końca 2015 roku N. i jego koledzy ukradli co najmniej 270 tys. złotych. Funkcjonariusze, którzy zajmowali się napadami zauważyli, że większość napadów odbywa się we wschodniej części Łodzi. Na tej podstawie zaczęto ustalać, który bank jest zagrożony kolejnym atakiem. Ostatni udany skok grupy z Widzewa nastąpił 19 listopada 2015 roku. Wtedy z kasy banku na łódzkim Teofilowie zginęło 27 tys. złotych.
Częstotliwość działania grupy (raz na miesiąc) pozwoliła policjantom na ustalenie, że grupa zaatakuje tuż przed Bożym Narodzeniem. Podwyższony stan alarmu przyniósł efekt. Pracownicy banku przy ul. Tatrzańskiej zobaczyli mężczyznę, który robił zdjęcia placówki. To był sam Dariusz N.
"Pomagali mi rodzice"
Oskarżony o szefowanie grupą Dariusz N. rozwiódł się kilka lat temu z żoną. To ona dostała prawo do opieki nad ich dwoma córkami.
- Zmieniałem często pracę. Ale nie miałem problemu z utrzymaniem. Pomagali mi rodzice - mówił w poniedziałek przed sądem N.
Po zakończeniu śledztwa rozmawialiśmy z jego rodziną.
- On, szefem grupy napadającej na banki?! Ha! Przecież on złamanego grosza nie miał po tym rozwodzie - mówi nam jego matka.
Ojciec Dariusza N. nie ma wątpliwości, że syn "został wrobiony". Twierdzi, że do zeznań zmusili go prokuratorzy.
- To człowiek, który muchy by nie skrzywdził. Był bardzo lubiany na osiedlu, ale nigdy nie był drabem. Jak go zatrzymali, to szedł kupić antenę do swojego starego mercedesa - podkreśla.
Inaczej mówi o nim matka innego oskarżonego w tej sprawie. - To facet, który nie pracował, a miał mnóstwo forsy. Taka jest prawda. I prawdą jest to, że wykorzystał naiwność mojego syna. Traktowałam go jak syna, przychodził do mnie na obiady. A teraz przez niego jestem sama - płacze.
Autor: bż/gp/jb / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź