Jeden miał przygotowywać materiały wybuchowe dla myśliwych, a drugi sprzedawać je w sieci. Obaj zostali skazani przez łódzki sąd na kary więzienia, bo przypadkowa eksplozja jednej z "bomb" ciężko raniła łódzkiego policjanta.
41-letni Robert N. miał skonstruować „bombę dla myśliwych”, która wybuchła w czasie policyjnej interwencji. Sąd Okręgowy w Łodzi uznał go w piątek za winnego narażenia osób przebywających w mieszkaniu przy ulicy Przemysłowej na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia oraz spowodowanie obrażeń ciała u czterech interweniujących policjantów i strażaków. Mężczyzna ma trafić do więzienia na 8 lat.
- Sąd uznaje skarżonych za winnych i to w kształcie niezmienionym nawet o jedno zdanie w stosunku do aktu oskarżenia - podkreślała Maria Motylska-Kucharczyk, sędzia Sądu Okręgowego w Łodzi.
"To jest tragedia"
- Zdarzenie to przekształciło się w trwałe kalectwo dla kilku osób. Na tyle młodych, że mogłyby wykonywać pracę. To jest tragedia - podkreślała sędzia.
Zwróciła uwagę, że przy orzekaniu o winie sąd nie brał pod uwagę tego, czy służby w pełni stosowały się do procedur określających sposób przeprowadzenia interwencji.
- Do mieszkania mogła wejść inna ekipa. Mogła być to na przykład grupa realizująca naprawy. Można mnożyć sytuacje, w których ucierpieć mogłyby inne osoby. Nieprzeszkolone w zakresie materiałów wybuchowych - uzasadniała sędzia Motylska-Kucharczyk.
Sąd zdecydował też, że skazany ma zapłacić zadośćuczynienie: 25 tys. na rzecz ranionego st. sierż. Marcina Miniaka, który najbardziej ucierpiał w czasie eksplozji, 20 tys. na rzecz strażaka, który również został raniony oraz 10 tys. dla funkcjonariuszki policji uczestniczącej w akcji.
Listę osób, którym – zdaniem sądu – należy się zadośćuczynienie zamyka drugi ze strażaków, który był na interwencji feralnego dnia. Jemu skazany ma wypłacić tysiąc złotych.
Robert N. został też skazany za wytwarzanie substancji wybuchowych i posiadanie amunicji bez wymaganego zezwolenia. W czasie procesu nie przyznawał się do winy. Za zarzucane mu przestępstwa groziło do 15 lat więzienia.
Drugą osobą, która dzisiaj usłyszała wyrok jest inny 41-latek, Piotr K. To on miał sprzedawać wytworzone ładunki. Piotr K. ma spędzić w więzieniu dwa lata i cztery miesiące więzienia za produkcję bez wymaganego zezwolenia substancji wybuchowych i posiadanie amunicji.
- Gdybym wiedział, że tak to się skończy, to nigdy bym niczego nie zamawiał - mówił w czasie procesu. Zaznaczał, że nie miał pojęcia, że w mieszkaniu na łódzkich Bałutach był ładunki wybuchowe.
Będzie apelacja
Wyrok w tej sprawie nie jest prawomocny. Już wiadomo, że będzie apelacja. Bo o ile prokuratura chce czekać na pisemne uzasadnienie wyroku, to obrońca Roberta N. już zapowiada odwołanie się od decyzji sądu pierwszej instancji.
- Już na ten moment widzimy pewne zastrzeżenia. Zarówno w zakresie wymiaru kary, jak i samego sprawstwa - mówił przed kamerą TVN24 adwokat Piotr Maciejewski.
Zwrócił m.in. uwagę na fakt, że - zdaniem obrony - nie można stwierdzić, że oskarżony przetrzymywał amunicję.
- Posiadane przez mojego klienta przedmioty nie spełniają warunków, żeby nazywać je amunicją - mówił obrońca.
Z wymiaru kary zadowolony był za to najbardziej poszkodowany w zdarzeniu Marcin Miniak. Przyznał, że nie ma już szans na powrót do służby.
- W połowie sierpnia mam rozkaz zwalniający mnie ze służby. Mam orzeczoną pierwszą grupę inwalidzką - poinformował w rozmowie z TVN24.
Koszmar policjanta
Do dramatycznych wydarzeń doszło 15 grudnia 2017 roku. Starszy sierżant Marcin Miniak, łódzki policjant, został wezwany do staruszki, która przewróciła się w mieszkaniu. Pojechał ze strażakiem. Weszli przez okno. Gdy starsza pani już siedziała na krześle, bezpieczna, poszedł do drugiego pokoju po dokumenty, które chciała wziąć do szpitala.
Na stole leżały jakieś papiery. Może te, których szukał. Były przyciśnięte czymś, co wyglądało jak cukiernica.
- Odsunąłem ją lewą ręką. Wszędzie zrobiło się biało. Poczułem odrzut. Słyszałem nawet huk, ale tylko przez chwilę. Szybko w głowie pojawił się jednostajny pisk. Czułem, że leżę - opowiadał w rozmowie z tvn24.pl Marcin Miniak.
Kiedy się z nim spotkaliśmy na początku tego roku, wciąż w gałkach ocznych miał fragmenty potłuczonego szkła – zbyt drobnych, żeby lekarze mogli je wyjąć.
Gdy "bomba" wybuchła, w ogóle nie mógł otworzyć oczu.
- Bałem się, że już ich nie mam. Nie mogłem oddychać. Pierwsza myśl? Że dwuletniej córce trudno będzie wytłumaczyć, czemu tata już do niej nie przyjedzie. Druga myśl była o żonie. Jak poradzi sobie w ciąży i kto jej pomoże - opowiadał.
Gdy zmusił się do otwarcia powiek, mignęło mu coś jasnego. - Znaczy, że oczy jednak są, pomyślałem - wspominał. - Ale zdałem sobie sprawę, że z moją ręką coś jest nie tak. Była dziwnie odrętwiała.
To było jednak złudzenie. Miniak bowiem nie miał już lewej dłoni. Na zdjęciu zrobionym tuż po wypadku (zbyt drastycznym, żeby je pokazywać) widać krwawą ranę. Trudno odgadnąć, gdzie były palce, a gdzie śródręcze.
Pułapka
Kiedy funkcjonariusz był już w karetce, do mieszkania przy ul. Przemysłowej na łódzkich Bałutach przyjechali saperzy. Sprawdzili, że mieszkanie schorowanej staruszki przypomina dom-pułapkę.
- Gdyby eksplodowały wszystkie ładunki zgromadzone w tym mieszkaniu, mogłoby dojść do potwornej tragedii. Zagrożona byłaby konstrukcja całego bloku - mówią tvn24.pl osoby zajmujące się sprawą.
Staruszka nie miała nic wspólnego z ładunkami. Poza tym, że wiedziała, że są u niej w mieszkaniu. Śledczy ustalili, że to jej syn wytwarzał u niej materiały wybuchowe, które potem sprzedawał przez internet.
- Syn sobie dorabiał. Przygotowywał to i dawał koledze, a tamten sprzedawał. To szło do myśliwych – opowiadała starsza pani przed kamerą.
Wtedy aresztowany został 40-letni jej syn, dziś oskarżony.
- Mężczyzna zeznał, że od ponad roku dla zarobku uzupełniał śrut o mieszankę wybuchową - informował Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Autor: bż/ ks / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź