Po doniesieniach medialnych prokuratura wyjaśnia okoliczności śmierci 7-letniego Adasia w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym nr 4 w Łodzi. Śledczy sprawdzą, czy doszło do nieumyślnego spowodowania śmierci. Osierocony chłopiec do szpitala trafił z powodu infekcji i wysokiej gorączki. Martwego znaleziono go w środku nocy.
O wszczęciu śledztwa przez bałucką prokuraturę poinformował TVN24 prokurator Krzysztof Kopania.
GW: Umarł, bo był sierotą?
Jak wynika z dzisiejszej publikacji "Gazety Wyborczej", dziecko trafiło do szpitala w miniony piątek, około godziny 23.00 z wysoką gorączką. Następnie, zostało umieszczone na oddziale ratunkowym w wieloosobowej sali, nie były przy tym kontrolowane jego funkcje życiowe przy użyciu specjalistycznego sprzętu. Około wpół do pierwszej w nocy, "znaleziono" chłopca bez oznak życia.
Według "GW" w dokumentacji medycznej dokonano wpisu, iż nie wiadomo jak długo dziecko było w takim sanie. Podjęta reanimacja doprowadziła do przywrócenia funkcji życiowych, jednak doszło do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. We wtorek stwierdzono zgon dziecka.
Prokuratura sprawdzi, czy doszło do zaniedbań ze strony szpitala
- Te wszystkie fakty wymagają sprawdzenia, dlatego też podjęta została decyzja o wszczęciu śledztwa - podaje prokuratura rejonowa Łódź-Bałuty.
Doprecyzowuje, że w tym postępowaniu badane jest, czy można mówić o zaniedbaniach w zakresie sprawowania opieki nad dzieckiem, a zwłaszcza, czy zapewniono mu wszelką niezbędną pomoc medyczną od czasu, gdy trafiło do szpitala.
"Konieczne będzie także ustalenie, dlaczego dziecko zmarło i czy jego śmierć pozostaje w związku przyczynowym z ewentualnymi zaniedbaniami" - czytamy w komunikacie prokuratury.
Szpital nie komentuje
Szpital im. Konopnickiej poinformował tvn24.pl, że nie będzie komentować sprawy, dopóki nie będą znane wyniki sekcji zwłok chłopca. "Gazeta Wyborcza" informuje, że na oddziale na którym leżał Adaś, dyżurowało pięć pielęgniarek i dwóch lekarzy. Dziennikarze cytują też wypowiedź dr. Zbigniewa Jankowskiego, dyrektora szpitala ds. medycznych, który podkreśla, że pracownicy "co jakiś czas zaglądają do sali, ale nie mają obowiązku dyżurować przy dziecku".
- Nie odważyłbym się powiedzieć, że doszło do uchybień. Przecież nie ma takiego szpitala, w którym ktoś ciągle jest przy dziecku. Gdyby chłopiec został przyjęty na któryś z oddziałów pediatrycznych, leżałby w kilkuosobowej sali z innymi dziećmi. Pielęgniarek ani lekarzy nie byłoby przy nim non stop - cytuje dyrektora "Gazeta".
"Żegnaj aniołku"
Adaś był podopiecznym łódzkiej fundacji "Dom w Łodzi", zajmującej się chorymi i osieroconymi dziećmi. Do "Domu" trafił w 2010 roku, po tym jak wypadł z okna w mieszkaniu rodziców. W wypadku o mało nie zginął.
- Adaś po wypadku "przyszedł na świat" po raz drugi. Udało się mu uciec śmierci. Niestety, tragiczny los spotkał go znowu - ociera łzę Jolanta Bobińska, prezes Fundacji "Dom w Łodzi".
Bobińska nie chce komentować, czy i kto mógł zawinić. Podkreśla, że Adaś - mimo, że nie miał przy sobie rodziców - nie bał się samotności.
- Nasza opiekunka była przy nim tak długo, aż usnął. Wyszła dopiero po północy, po konsultacji z lekarzem dyżurnym - mówi.
Na stronie internetowej łódzkiej fundacji pojawiło się pożegnanie Adasia:
- Na pewno siedzi ze swoim urzekającym uśmiechem na twarzy, patrzy na nas z góry i gdyby mógł, uściskałby każdego z nas, żeby pocieszyć… bo taki był nasz Aniołek - napisali opiekunowie chłopca.
Szpital znajduje się przy ul. Spornej:
Autor: bż/i / Źródło: TVN 24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24