Ma na koncie 19 nominacji do Oscara i aż 4 zdobyte statuetki, choć po żadną z nich nigdy nie pofatygował się na galę. Wielki reżyser Louis Malle powiedział kiedyś o nim, iż "jest jedyną osobą w branży filmowej, która robi tylko to, co naprawdę chce". Jedna z jego muz i długoletnich partnerek Diane Keaton zapewnia zaś, że "pochodzi z innego stada niż ludzkość". Wciąż pisze wyłącznie na starej, 40-letniej maszynie i żadna siła nie przekona go do komputera. Woody Allen, jeden z najoryginalniejszych artystów współczesnego kina, kończy dzisiaj 80 lat. I ani na moment nie zwalnia tempa.
Tworzy wyłącznie filmy, które można (i trzeba) określić mianem autorskich, zupełnie nie licząc się z opinią producentów, którzy kiedyś chcieli, lecz od dawna nawet nie próbują mu niczego narzucić. Mimo że ostatnich jego filmów nie sposób porównać z tymi najwybitniejszymi z lat 70. i 80., powiedzenie: "najsłabszy film Allena wciąż jest więcej wart od najlepszego większości filmowców" nie straciło na aktualności.
Pytany, co naprawdę i na serio myśli o życiu, przytacza dowcip. "Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: 'jakie tu mają niedobre jedzenie', a druga dodaje: 'no i w dodatku takie małe porcje'. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija".
Obsesyjnie boi się śmierci - cierpi na tzw. tanatofobię, ale również na arachnofobię (lęk przed pająkami), entomofobię (przed owadami), demofobię (lęk przed tłumem), na misofobię (strach przed zarazkami). Co ciekawe, mimo patologicznej hipochondrii jest absolutnie pewien, że przed nim jeszcze długi żywot. - Moja mama dożyła 100 lat, a ojciec 96, tak więc długowieczność mam w genach - zapewnia. I dodaje, że powinien zdążyć przez ten czas nakręcić jeszcze przynajmniej 20 kolejnych filmów.
Pięciolatek i dylemat śmierci
Choć doczekał się kilku sążnistych biografii, lubi powtarzać: "większość wiadomości na mój temat jest wymyślonych, zupełnie przesadzonych lub nieprawdziwych". Czasem trafiają się historie prawdziwe, jak choćby w świetnym dokumencie Roberta B. Weide'a - "Reżyseria: Woody Allen", pokazywanym także w polskich kinach.
Allan Stewart Konigsberg, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko, do piątego roku życia był słodkim dzieckiem. Czar prysł gdy - jak sam mówi - uświadomił sobie własną śmiertelność. - Nie podobało mi się to. Co to znaczy "koniec"? Znikasz na zawsze? Pomyślałem wtedy: hej, tak to ja się nie bawię i już nigdy nie byłem taki sam. Tę scenę (z chłopcem, który popada w depresję, bo odkrywa tymczasowość świata), wiele lat później umieści w filmie "Annie Hall", uważanym za najwybitniejsze z jego dzieł.
Rodzice chcieli, by został farmaceutą, i zawsze ubolewali, że zajął się show-biznesem. Szkoły nienawidził i twierdzi, że był najgorszym uczniem na świecie, choć czas spędzony z kolegami uważa za najwspanialszy w życiu. W końcu został z niej wyrzucony, co wspomina w typowy dla siebie sposób. "Zostałem wyrzucony z uczelni na pierwszym roku studiów, za ściąganie podczas egzaminów z metafizyki - zajrzałem w głąb duszy chłopaka siedzącego obok mnie" - mówi.
W wieku 15 lat zaczął publikować żarty w prasie i zyskał rozgłos. Był jednak tak nieśmiały, że przybrał wtedy pseudonim Woody Allen i posługuje się nim do dziś. Z czasem od żartów przeszedł do pisania dowcipów dla telewizyjnego talk show, agenci przekonali go zaś, by zaczął występować sam. Stremowany przechodził tortury. Tak bardzo przeżywał występy, że... owijał się kablem od mikrofonu, widzowie zaś drżeli ze strachu, że się udusi. - Pewnego dnia coś się wydarzyło. Wskoczyłem dziwnie lekko na scenę i oto strach odpuścił. Czułem, że panuję nad publicznością i że mogę być niezłym aktorem - opowiadał.
Kangur, pies i kwintesencja stylu Allena
Pierwszy kontakt z kinem wspomina jako katastrofę. Był już znanym komikiem "Tonight show"(bił się np. z kangurem i śpiewał z psem), gdy niewielka wytwórnia zaproponowała mu napisanie scenariusza. Allen stworzył oryginalny tekst "Co słychać, koteczku", ale film, jaki powstał, nie miał z nim wiele wspólnego.
- Wzięli dobrego reżysera i nie dali mu o niczym decydować, a z mojego scenariusza została miazga. Nawet nie byłem w stanie oglądać. Obiecałem sobie, że koniec z filmem, jeśli nie będę mógł sam kontrolować wszystkiego - zdecydował wówczas. Na szczęście znalazł chętnych na sfinansowanie własnego projektu. Tak powstał pierwszy w całości przez niego zrobiony film "Bierz forsę i w nogi" i z miejsca odniósł sukces. Mimo to dziś ocenia: "Mój pierwszy film był tak zły, że w siedmiu stanach zastąpiono nim karę śmierci".
Międzynarodową sławę (i pierwszego Oscara) przyniosła mu jednak wspomniana już "Annie Hall"- kwintesencja tego, co nazywamy kinem Allena. Rok później nakręcił swój pierwszy dramat "Wnętrza". Pomimo głosów niektórych krytyków, że Allen zdradził zawód komika, film przyniósł mu dwie nominacje do Oscara. Kolejne obrazy też spotykały się z dużym zainteresowaniem. Allen wspiął się na wyżyny scenopisarskiego i reżyserskiego kunsztu.
Diane Keaton, wieloletnia partnerka i zarazem jedna z jego ulubionych aktorek, z którą nakręcił swoje najlepsze filmy i przyjaźni się do dziś, lubi powtarzać, że "z pewnością Allen nie jest normalny, pochodzi z jakiegoś innego stada niż reszta ludzkości".
Arcydzieła i "pocztówki z widokiem"
To był czas, gdy powstały takie perełki jak "Manhattan", "Hannah i jej siostry", "Purpurowa róża z Kairu" czy "Zelig". Co roku Allen fundował widzom kolejną opowieść o neurotycznym nowojorczyku zakochanym w (i podszytym) Dostojewskim. Z całą pewnością najlepsze są te jego filmy, w których w roli głównej obsadzał siebie samego. Z czasem Diane Keaton zastąpiła i na ekranie, i u jego boku Mia Farrow. Obie wniosły do jego dzieł prawdę o Allenie człowieku, nie tylko wielkim artyście.
Mimo że Allen stworzył swój własny styl, jego filmy nie są takie same. W wielu można doszukać się odwołań do dzieł powstałych już wcześniej, a ich zrozumienie wymaga od odbiorcy przygotowania. Oprócz tworzenia filmów i sztuk teatralnych zajmuje się pisaniem książek. Pisze je wyłącznie na 40-letniej maszynie, a poprawki nanosi ręcznie na osobnych kartkach, następnie je wycina i za pomocą zszywacza umieszcza w przekreślonym miejscu. Choć niektórzy posądzają go o megalomanię, ma krytyczny stosunek do swoich dzieł. Jest zdania, że spośród kilkudziesięciu nakręconych przez niego filmów tylko kilka jest naprawdę wartościowych. Wciąż uważa, że jeszcze nie nakręcił dzieła życia. - Jedynym, co oddziela mnie od wielkości, jestem ja sam - mówi szczerze.
Przez cztery dekady udowadniał na każdym kroku, że nie potrafi tworzyć poza Nowym Jorkiem. W rubryce "zawód" wpisywał: aktor, reżyser, komik, muzyk i... nowojorczyk. Osobiste perypetie (rozstanie w atmosferze skandalu z Mią Farrow i małżeństwo z adoptowaną córką) sprawiły, że zaczął pomieszkiwać w Europie, która przyjęła go z otwartymi ramionami. Odpłacił się jej urokliwym filmowym "przewodnikiem" po jej najpiękniejszych miastach - od Londynu, poprzez Barcelonę, Paryż i Rzym.
Jednak te "europejskie" filmy bardziej przypominały "pocztówki z widokiem" niż jego pełne dowcipu i ironii kino. Wyjątkiem było "O północy w Paryżu", za którego scenariusz odebrał swojego czwartego Oscara. Tradycyjnie nie było go na gali - w tym czasie grał na klarnecie w nowojorskim jazz klubie Michael's Pub, bo Allen jest również uzdolnionym muzykiem. Wysoką formę pokazał także w "Blue Jasmine" z wielką rolą Cate Blanchett, za którą gwiazda odebrała drugiego Oscara.
Jedno nie zmieniło się od ponad 40 lat: Allen kpi nieustannie ze wszystkiego - z własnych słabości, religii, ze swojego żydowskiego pochodzenia, z mody na psychoanalityków, których sam odwiedza niemal codziennie. Całkowicie ignoruje polityczną poprawność, a jednak nikomu dotąd nie podpadł. "Gdybym miał wybór między papieżem a klimatyzacją, wybrałbym klimatyzację" - peroruje i są tacy, którzy pękają ze śmiechu.
Na pytanie, jak przy wszystkich swoich obsesjach potrafi zdobyć się na taką dozę autoironii, wypala: "fakt, że jestem paranoikiem, nie oznacza jeszcze, że cały świat nie sprzymierzył się przeciwko mnie".
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały prasowe