Maria Janion napisała kiedyś, że Wajda, nawet opowiadając o odległej historii, patrzy w przyszłość. Dlatego jego filmy są zrozumiałe dla kolejnych pokoleń. "Powidoki" - wchodzący właśnie do kin, ostatni film mistrza - są tego dowodem.
Andrzej Wajda przez całe długie, artystyczne życie wadził się w swoich filmach z polskim mitotwórstwem i naszą obsesją na punkcie patosu i bohaterszczyzny. Pokazywał bohaterów z ich słabościami, uczłowieczał nawet tych, których wolelibyśmy widzieć na piedestale. To zresztą charakterystyczne dla tzw. szkoły polskiej, której był współtwórcą i głównym przedstawicielem.
Pod koniec życia, ostatnim swoim filmem, reżyser zaskoczył jednak wszystkich. Po pierwsze zatoczył koło - wrócił do czasów, w których rozgrywały się jego jego pierwsze filmy "Pokolenie" czy "Popiół i diament". Po drugie - biorąc na warsztat najbardziej dramatyczny okres życia Władysława Strzemińskiego - wybitnego malarza, nakręcił film o człowieku niezłomnym, który nie idzie na żadne, najmniejsze choćby ustępstwa.
Linda niemal pomnikowy
W swoim proteście wobec poczynań władzy i prób wywierania na nim nacisku, jest tak nieprzejednany, że niemal pomnikowy. Przed jednowymiarowością ustrzegło bohatera świetne aktorstwo Bogusława Lindy, którego od początku projektu reżyser widział w głównej roli. Sam aktor, stworzył tu kreację na miarę tych w "Kobiecie samotnej" Holland czy "Przypadku" Kieślowskiego. Przyznał też, że to najtrudniejsza spośród jego licznych ról.
Powstał obraz o artyście, który ani na milimetr nie pozwala władzy - ludziom podłym i bezwzględnym, ingerować w swoją sztuką. I zarazem najbardziej antykomunistyczny ze wszystkich filmów reżysera. Opowieść o człowieku, który do samego końca trwa w swoim oporze.
Polska prapremiera "Powidoków" miała miejsce we wrześniu, podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni i była połączona z obchodami (przypadających na marzec) 90. urodzin Andrzeja Wajdy. Oficjalnej premiery w kraju reżyser już jednak nie doczekał. Zmarł dwa tygodnie po gdyńskim pokazie - 9 października ub.r.
Kino polityczne
Do nakręcenia tego filmu Wajda przymierzał się przez 20 lat. Życiorys Władysława Strzemińskiego – pioniera awangardy w latach 20. i 30. minionego wieku, to zresztą wymarzony materiał na film.
Reżyser zastanawiał się, czy nie skupić się na burzliwym związku głównego bohatera z Katarzyną Kobro - znakomitą rzeźbiarką, później żoną Strzemińskiego, zakończonego rozstaniem i wzajemną nienawiścią. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć wyznał jednak: "Aby pokazać tę parę w sposób przekonujący, musiałbym mieć Dostojewskiego za scenarzystę. Zrozumiałem, że aby zrobić rzecz prawdziwą, muszę ich rozdzielić. Zrobiłem więc film polityczny o artyście, który wchodzi w konflikt z władzą i płaci za to potworną cenę. Żona głównego bohatera pojawia się jedynie w jego wspomnieniach i wypowiedziach córki - Niki Strzemińskiej".
To właśnie córka - w roli Niki debiutująca na dużym ekranie 14-letnia Bronisława Zamachowska jest "ogniwem" spajającym losy Strzemińskiego, łączącym teraźniejszość jaką oglądamy na ekranie, z przeszłością. Opowieść zaczyna się krótko po wojnie, gdy Władysław Strzemiński, już po rozstaniu z Kobro, jest wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi, której zresztą był współzałożycielem. Uczniowie go uwielbiają, ale z czasem ten zdeklarowany komunista, na skutek przykręcania ideologicznej śruby, zaczyna stawać władzy okoniem. W 1950 r. zostaje na polecenie Ministerstwa Kultury i Sztuki, zwolniony z pracy na uczelni, pod zarzutem "nierespektowania norm doktryny realizmu socjalistycznego".
Wajda pokazuje, jak krok po kroku urzędnicy komunistycznego systemu, odbierają mu wszystko. Niszczą jego wystawę, kolejne prace, doprowadzają go skrajnej nędzy, pozbawiając jakichkolwiek źródeł dochodu. Gdy na jakiś czas Strzemiński zatrudnia się do malowania szyldów, nawet i ta praca, zostaje mu odebrana. Wycieńczony, zapada na gruźlicę, a pozbawiony środków na jej leczenie, traci siły w galopującym tempie. Nie odpuszcza jednak do samego końca, mimo nędzy, choroby i upokorzeń. Wajda doprowadza swoją opowieść do śmierci bohatera - do 1952 roku. Strzemiński umiera w kompletnym osamotnieniu, w samym środku stalinowskiej "rewolucji kulturalnej", której stał się ofiarą (wedle zachowanych dokumentów zmarł po prostu z głodu, choć finalną przyczyną była nieleczona gruźlica).
Tym samym reżyser spina klamrą całą swoją filmową twórczość i wraca do początków. Strzemiński - jak młodziutki AK-owiec Maciek Chełmicki w "Popiele i diamencie", jak przodownik pracy Mateusz Birkut w "Człowieku z marmuru", dołącza do listy wajdowskich ofiar komunistycznego systemu PRL.
Testament reżysera
"Powidoki" zestawione z najwybitniejszymi dziełami Andrzeja Wajdy - takimi jak "Ziemia obiecana", "Panny z Wilka", "Wesele", z pewnością mogą rozczarować. Nazbyt deklaratywne, i nazbyt dosłowne, chwilami bliskie tzw. kinu oświatowemu, w którym to informacja jest wartością największą, a mniej istotne są walory artystyczne dzieła. Przywykłym do niepospolitych rozwiązań formalnych reżysera, wydadzą się też zbytnio zwyczajne, opowiedziane "po bożemu", wprost.
A jednak historię artysty, który nie poddał się systemowi, nie zgodził na podporządkowanie swojej sztuki ideologii i w konsekwencji został zniszczony, w dzisiejszych realiach ogląda się z zapartym tchem. Wybrzmiewa bowiem - niczym ostrzeżenie. W kontekście coraz liczniejszych prób ingerencji obecnej władzy w sztukę, jak dzieło niemal prorocze. Jak testament mistrza.
Autor: Justyna Kobus / sk / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Akson Studio | Anna Włoch