Mimo jednej nominacji dla Polaka, Dariusza Wolskiego za zdjęcia, ten nietypowy rok, w którym nominowanych do Oscarów poznajemy w połowie marca (zwykle w tym czasie znaliśmy już laureatów), nie okazał się dla nas szczęśliwy. Możemy jednak mówić o innym przełomie. Po raz pierwszy wśród pięciorga nominowanych w kategorii Najlepszy reżyser znalazły się aż dwie kobiety: Chloe Zhao za "Nomadland" i Emerald Fennell za "Obiecującą. Młodą. Kobietę".
Powiedzmy to wyraźnie: nie mamy wielkich powodów do radości, czekając na 93. edycję wręczenia Oscarów, którą z powodu pandemii, obejrzymy dopiero 25 kwietnia. Owszem, Dariusz Wolski, Polak pracujący w Hollywood ma szansę na statuetkę za zdjęcia do filmu z Tomem Hanksem "Nowiny ze świata", ale przecież liczyliśmy na znacznie więcej.
W kategorii Film międzynarodowy nominacji nie uzyskała niestety czeska produkcja Agnieszki Holland "Szarlatan", która wcześniej trafiła na tzw. short listę dziewięciu nieanglojęzycznych tytułów, oraz piękna animacja Mariusza Wilczyńskiego "Zabij to i wyjedź z tego miasta" – zdobywca Złotych Lwów w Gdyni. Wydaje się, że w tym drugim przypadku zawiniła skromna promocja niezwykłego obrazu – pozostałe tytuły były szeroko promowane za Oceanem. Wielka szkoda, bo to dzieło wybitne.
W tym roku po raz pierwszy w historii, w drugiej co do ważności kategorii Najlepszy reżyser, nominowane są dwie kobiety: Chloe Zhao za "Nomadland" i Emerald Fennell za obraz "Obiecująca. Młoda. Kobieta". W dodatku ta pierwsza jest bezdyskusyjną faworytką. I to nie tylko w tej kategorii.
Kobiety górą?
Historia kina uczy, że 10 nominacji (czyli najwięcej) dla filmu Davida Finchera "Mank" niczego nie przesądza. Tyle samo miał znakomity "Wilk z Wall Street" Martina Scorsese, a galę zakończył bez żadnej statuetki. W dodatku "obciążeniem" dla filmu Finchera jest fakt, że obraz powstał dla Netflixa, którego produkcje Akademia od lat pomija. Jeśli w tym roku (po pandemicznych doświadczeniach, dla których platformy streamingowe okazały się zbawieniem), coś się zmieni, będziemy mówić o przełomie.
Ale wciąż nie będzie to przełom na taką skalę jak to, że po raz pierwszy w historii z pięciu osób nominowanych za reżyserię, aż dwie są kobietami. W całej historii kina kobieta zdobyła Oscara za reżyserię tylko jeden, jedyny raz. Była nią Kathryn Bigelow, nagrodzona w 2008 roku za "The Hurt Locker", który został wówczas wybrany także najlepszym filmem roku. Dwie dekady wcześniej nominację do Oscara zdobyła jako pierwsza kobieta Jane Campion za "Fortepian", zaś w 2003 roku Sofia Coppola za "Między słowami". I na tym koniec.
Tymczasem mamy aż dwie kobiety z nominacjami. O filmie Chloe Zhao "Nomadland", który zgarnia wszystko w sezonie przedoscarowym, szeroko pisaliśmy przy okazji kolejnych nagród dla niego.
Ta ascetyczna opowieść o kobiecie, która traci wszystko w czasie recesji 2008 roku i zaczyna wieść życie współczesnego nomady, uchodzi za faworyta nie tylko w kategorii reżyserskiej, ale i w tej najważniejszej. Jeśli wierzyć bukmacherom i krytykom, w obu powinna zdobyć złote statuetki. Bardziej ostrożni twierdzą, że pewna jest statuetka za reżyserię, bo w przypadku najlepszego filmu, Akademia lubi zaskakiwać. Ale krytycy i bukmacherzy ostatnimi czasy coraz częściej się mylą.
Druga z pań nominowanych za reżyserię to nieznana niemal u nas brytyjska aktorka Emerald Fennell. Widzowie serialu "The Crown" powinni pamiętać ją z roli ukochanej księcia Karola, Camilli Parker Bowles, obecnie księżnej Walii. Film "Obiecująca. Młoda. Kobieta" to jej reżyserski debiut.
I to jaki! Film-petarda, po trosze dramat kryminalny, a po trosze czarna komedia z rewelacyjną kreacją, także nominowanej do Oscara Carey Mulligan. Ta ostatnio odstawiona na boczny tor aktorka wciela się tu w tytułową kobietę (obiecującą i młodą Cassie), która żyje obsesyjną żądzą zemsty. Cassie chce pomścić skrzywdzoną przez kumpli ze studiów przyjaciółkę i temu pragnieniu podporządkowuje całe swoje życie. Gdy w końcu dostaje szansę, by odegrać się na winowajcach, wykorzysta ją bez skrupułów. Szokujący finał tej historii winduje dzieło debiutantki wysoko wśród reżyserskich objawień 2020 roku.
Wydaje się pewnym, że jedna z nominowanych pań opuści galę z Oscarem za reżyserię.
Czarne konie czy pewniaki?
Choć w przedoscarowych rankingach krytyków najwyżej plasują się "Nomadland" i wystylizowany na perłę starego kina "Mank" Davida Finchera (o filmie szeroko pisaliśmy tutaj), jak co roku Oscary mają również swojego czarnego konia.
Tym razem jest nim wyprodukowany w Ameryce, ale przez urodzonego tam Koreańczyka Lee Isaaka Chunga obraz "Minari", który zdobył już Złoty Glob w kategorii Film zagraniczny, bo bohaterowie mówią w nim głównie po koreańsku. Reżyser opowiedział na poły autobiograficzną historię, dostosowując ją fabularnie do wymagań spragnionego wielkich emocji widza. Fabuła skupia się tu na rodzinie Koreańczyków, która przenosi się do Arkansas w Ameryce, gdzie zakłada farmę i rozpoczyna nowe życie. Obraz otrzymał nominacje aż w sześciu kategoriach, w tym dla najlepszego filmu, za scenariusz, reżyserię i dla aktorów.
Sukces filmu, w którym oprócz Amerykanów i Koreańczyków zakochali się też Europejczycy (otrzymał m.in. nominację do nagrody BAFTA), wcale nie dziwi. Reżyserowi - także za sprawą nominowanych do Oscara koreańskich aktorów - udało się bowiem stworzyć kino społeczne łączące z ważkimi kwestiami porcję nienachalnego dydaktyzmu.
Ciekawostką tegorocznych oscarowych kandydatur, przegapioną chyba przez większość komentatorów, jest nominacja do Oscara (dodajmy już ósma) dla Glenn Close, za rolę, za którą kilka dni wcześniej aktorka otrzymała inną nominację - do... Złotej Maliny. Dodajmy – niezasłużoną zupełnie, bo to dobra rola, choć w nie do końca udanym filmie Rona Howarda. Do tej pory, w całej historii Oscarów, doświadczyło tego dwoje aktorów: James Coco za rolę w filmie "Tylko gdy się śmieję" w 1981 roku i dwa lata później Amy Irving za rolę w "Yentl" .
Źródło: oscars.org., tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: NETFLIX