Pierwszy nakręcił osiem filmów, z których tylko jeden na siebie zarobił i stworzył reklamę z Bradem Pittem, której nikt nie widział. Drugi podbił Hollywood jako aktor komediowy, potem rzucił aktorstwo dla filozofii i wrócił do kina jako aktor dramatyczny. Wes Anderson i Bill Murray - jeden z najciekawszych duetów kina, który nie może bez siebie żyć. Ich nowy wspólny film - "The Grand Budapest Hotel" - nagrodzono właśnie na festiwalu w Berlinie.
Berlin zakochał się w "The Grand Budapest Hotel". Pokazano go na otwarcie festiwalu filmowego, a na końcu nagrodzono jego reżysera - Wes Anderson dostał Srebrnego Niedźwiedzia, specjalną nagrodę jury.
"Film ma kilka warstw, co rusz odkrywa przed widzem nową smakową nutę, a jego dekoracja dosłownie zapiera dech w piersiach", "dopieszczony w każdym detalu", "arcydzieło", "najlepsze dzieło mistrza" - nie kryli zachwytu krytycy filmowi.
Anderson: "Uwielbiam Polskę"
A sam autor zachwycił się... Polską. Jego opowieść o konsjerżu bajecznego hotelu rozgrywa się w fikcyjnym wschodnioeuropejskim państewku Zubrowka. Nie bez powodu.
- To jeden z moich ulubionych trunków, w dodatku produkowany w Polsce. A bardzo chciałem zrobić film, który będzie miał coś wspólnego z Polską: uwielbiam ten kraj, mam tu mnóstwo przyjaciół. I udało się - nie dość, że mamy Republikę Zubrowka, to jeszcze kręciliśmy na polsko-niemieckiej granicy. Czyli w Goerlitz, skąd uwielbialiśmy wychodzić na spacery po Zgorzelcu - wyznał Anderson w Berlinie dziennikarzowi "Gazety Wyborczej".
Zaś Bill Murray, który gra w tym filmie i przyjechał promować go na berlińskim festiwalu, zachwycał się reżyserem: - Właściwie mógłby być moim synem. Ale moje dzieci nie są, niestety, tak dobrze wychowane.
Murray: "OK, zróbmy to"
Wes Anderson i Bill Murray to jeden z najciekawszych duetów kina, który nie może bez siebie żyć. Jak ci dwaj się poznali? I co sprawiło, że przez ostatnie 16 lat zaczęto o nich mówić jako o wzorze współpracy aktora i reżysera?
Obaj są ekscentrykami, ale wyraźnie się różnią: Anderson od lat zmaga się z brakiem pewności siebie, Murray chodzi tylko swoimi ścieżkami, ma "gdzieś" producentów, modę i sławę. Dzieli ich także wiek: różnica wynosi 19 lat. Inaczej też zaczynali.
W 1994 roku Anderson wspólnie ze swoim przyjacielem Owenem Wilsonem - dziś wziętym aktorem znanym głównie z komedii - mieli pomysł na film. Producenci uznali projekt "Bottle Rocket" za potencjalny hit. Młodzi twórcy dostali 7,5 mln dol. na jego nakręcenie. Okazał się klapą. Anderson przyznał po latach: - Pewnie wyszłoby nam na lepsze, gdybyśmy mieli 10 razy mniej pieniędzy, a tak - nie wiedzieliśmy, na co je wydać. Film, mimo kompletnej porażki w kinach, zebrał niezłe recenzje i Wes Anderson postanowił, że pójdzie swoją drogą.
Tymczasem Murray - w latach 80. niekwestionowana gwiazda kina po rolach w tak znanych i wręcz wielbionych do dziś filmach, jak "Golfiarze", "Tootsie" i "Pogromcy duchów", których sukcesy zagwarantowały mu przydomek "The Money" ("Kasa") - na początku lat 90. zmierzał do końca kariery.
Krytycy twierdzili wówczas, że się "wypala", a komedie, w których grał, odejdą w zapomnienie, bo format tego widowiska wyraźnie zaczął się zmieniać i aktor nie potrafił się wpasować w nowe, mniej wymagające - również aktorsko - kino przełomu wieków. Zmienił więc w swoim życiu wszystko. Zwolnił agenta, bo telefony wciąż się urywały, a on potrzebował czasu dla siebie. Przeniósł się z Kalifornii do Francji i rozpoczął studia filozoficzne na Sorbonie. Cały wolny czas poświęcił na wewnętrzne poszukiwania.
Wrócił, wiedząc, że będzie o wiele lepszym aktorem dramatycznym niż komediowym. W konsekwencji powstała wybuchowa mieszanka, która po latach wywindowała go znów na szczyt: Murray tragikomiczny. Nim jednak aktor zagrał w obsypanym nagrodami "Między słowami" Sofii Coppoli w 2003 roku, musiał poznać Wesa Andersona. Bez niego nie byłby tym, kim jest dzisiaj.
W 1997 roku Murray miał już 47 lat i właśnie w jego ręce wpadł scenariusz drugiego filmu 28-letniego Andersona - "Rushmore".
- Chcieliśmy, by scenariusz dotarł do Billa, ale wiedzieliśmy, że jeżeli wyślemy go pocztą, on nigdy na niego nie spojrzy. Wszyscy nam mówili, że on nie ma już agenta, dlatego postanowiliśmy z Owenem, że sami musimy spróbować do niego dotrzeć - opowiadał Anderson w wywiadzie dla "Huffington Post".
Przez wspólnego znajomego w Disneyu i kilka innych osób, po wielu miesiącach do aktora dotarła wiadomość, że para Anderson-Wilson ma ciekawe pomysły. - Któregoś dnia przyszedł do nas, rzucił scenariusz na biurko i powiedział: "OK, zróbmy to" - wspominał Anderson.
Anderson: "Co lepszego mogło mnie spotkać?"
Na planie współpraca na każdym polu układała się świetnie, od pierwszego dnia. Murray opowiadał wówczas w kilku talk-show amerykańskich stacji, że widząc swojego partnera z planu, Jasona Schwartzmana, przy pracy, załamał się, bo dotarło do niego, że on sam nie ma za grosz talentu. Przesadzał, puszczał oko do widzów, ale wiedział, co mówi. Bo był wdzięczny Andersonowi za to, że znalazł mu kogoś takiego do współpracy.
W pewien sposób historia z filmu przeniosła się na historię życia aktora i z kogoś "zastałego" i zgorzkniałego, wrócił do lat, w których był szczęśliwszy, uwierzył i odkrył nowy sposób na siebie. Zaś Anderson do dziś twierdzi, że ma "dług wdzięczności" w stosunku do Murraya i ostatnie kilkanaście lat współpracy z nim określa jako "łut szczęścia". - Bill, Jason i Owen są dla mnie jak powietrze - wyznał.
O Murrayu mówił prawie jak o Bogu. - To wspaniały współpracownik. Kocham pracę z nim, bo ma też to swoje poczucie humoru. Nie ma osoby, którą chciałbym mieć na planie bardziej niż Billa Murraya. To, co mnie do niego przyciągnęło przed laty, to było moje szczere uwielbienie jego talentu. Dziś pytam siebie: "Co lepszego mogło mnie spotkać?" - stwierdził w wywiadzie dla "Vanity Fair".
Duet zrobił wspólnie siedem filmów: "Rushmore", "Genialny klan", "Podwodne życie ze Stevem Zissou", "Pociąg do Darjeeling", "Fantastyczny pan Lis", "Kochankowie z księżyca" i "The Grand Budapest Hotel".
Murray: "Romans już dawno się skończył"
Wes Anderson pisze szybko. Niewiele z jego scenariuszy spędza miesiące w szufladach, chociaż część jest konsultowana z aktorami - tzn. z Murrayem. Tak było np. w czasie przygotowań do filmu "Podwodne życie ze Stevem Zissou", rodzajem hołdu Andersona złożonego wielkiemu podróżnikowi i pasjonatowi podwodnych wędrówek - Jacques'owi Cousteau. Wtedy Anderson i Murray rozmawiali długie tygodnie nad stworzeniem głównej postaci.
- W przypadku "Kochanków z księżyca" było inaczej. - Roman (Coppola - red.) i ja napisaliśmy scenariusz do filmu dosyć nagle. Wyszło to szybko i Bill nie wiedział, co robimy, póki nie dostał go do ręki - mówił reżyser. - Pamiętam jednak, że gdy go przeczytał, okazał mi wielkie wsparcie i powtórzył kilka razy: "Ten film będzie się liczył. Ten będzie się liczył".
Murray wiedział co mówi, bo był w Hollywood i na szczycie, i blisko dna, ma za sobą ponad 30 lat kariery. Anderson wcale jednak w to nie wierzył, bo wcześniejsze filmy zrobione dość dużym kosztem nie zwróciły się nawet w połowie. "Kochankowie..." dostali więc mniej pieniędzy na realizację, reżyser miał mniej czasu do spędzenia na planie zdjęciowym, ale mimo to udało się. Produkcja kosztująca 16 mln dol. zarobiła na całym świecie prawie 70 i przywróciła przemysłowi filmowemu wiarę w Andersona. Przyszła nawet nominacja do Oscara.
Murray zapamiętał z tego czasu coś innego: - Wes każdy plan zdjęciowy zamienia w niezapomnianą przygodę. Kręcąc "Kochanków z Księżyca" wynajął dla nas nie tylko hotel, ale i całą posiadłość. Dla odważnych miał również alternatywę w postaci harcerskich namiotów. Wybrałem posiadłość. Nie tylko ze względu na doborowe towarzystwo, ale i spore zapasy rumu, które mieliśmy do dyspozycji.
O wspólnych latach pracy też opowiada na wpół serio: - Cóż, jestem jego ochroniarzem. Gdy pracujemy, dbam o to, by niczego mu nie brakowało. A poza tym dbam o jego trzodę. On ma swoją trzodę, wiecie? Ma aktorów, których lubi, więc moje zadanie polega na dbaniu o to, by ta jego trzódka stale zyskiwała na wartości.
I nie kryje, że Anderson to jedyny reżyser, dla którego jest w stanie zrobić wszystko, np. przylecieć na drugi koniec świata, by nakręcić kilka dodatkowych scen. - Bądźmy szczerzy, zwykle na tym tracę: wydaję na napiwki więcej, niż wynosi moja gaża - żartował w Berlinie. - Jak widać, jesteśmy wciąż razem, ale romans już dawno się skończył.
Autor: Adam Sobolewski, am/jk / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Berlinale, Fox Searchlight