Był miłością mojego życia. Byliśmy razem 13 lat i przez cały ten czas zasypialiśmy i budziliśmy się przytuleni, i wiem, że on mnie kochał najbardziej na świecie. Nigdy o tym nie zapomnę - mówi reżyserka Aleksandra Górecka, wieloletnia partnerka Barta Sosnowskiego, artysty, który zmarł nagle we wrześniu 2021 roku. Żałoba to wciąż w Polsce tabu - ocenia i wyznaje: Uwielbiałam, kiedy ktoś ze mną płakał, bo przynajmniej dawało mi to poczucie, że nie tylko ja to wszystko przeżywam, że nie tylko ja tego nie rozumiem i na to się nie zgadzam.
30 kwietnia 2022 roku skończyłby 39 lat. Był wokalistą bluesowym, kompozytorem i multiinstrumentalistą. Jego wyjątkowa barwa głosu zachwycała zarówno fanów, jak również krytyków. Wydał dwie płyty, z których druga, zatytułowana "Tylko się nie denerwuj" została nominowana do Fryderyka za płytę bluesową 2020 roku. Jesienią kolejnego roku, Bart Sosnowski przygotowywał swój trzeci album, a także wyjątkowy koncert, który miał odbyć się w tym samym miejscu, w którym trzy lata wcześniej po raz pierwszy zaprezentował swój materiał. Wydarzenie odbyło się, ale już bez Bartka, który odszedł nagle 8 września 2021 roku.
Jego śmierć jest wielką strata dla polskiej sceny muzycznej, wiedzą o tym wszyscy, którzy choć raz mieli okazję usłyszeć jego śpiew i grę. Odchodząc, pozostawił szkice i zapiski, jak również częściowo nagrane utwory, nad którymi pracował wspólnie ze swoją partnerką Aleksandrą Górecką. Przez trzynaście lat tworzyli z Olą kochający związek i wspólnie wychowywali syna. Jako reżyserka i scenarzysta Górecka współpracowała przy teledyskach Sosnowskiego, napisała również wiele z tekstów jego piosenek, będąc także managerką zespołu . Teraz chce zadbać o to, aby twórczość Barta nie została zapomniana, a utwory, które zdążył zarejestrować przed śmiercią, mogły trafić do słuchaczy. Pierwszym z nich jest "Pył", do którego teledysk w reżyserii Oli ukazał się 8 kwietnia 2022 roku, dokładnie siedem miesięcy po jego odejściu.
W rozmowie z Esterą Prugar opowiedziała, między innymi o tym, z czym zmagała i ciągle zmaga się po odejściu ukochanego człowieka, który był również ojcem ich syna, a także współtwórcą i współpracownikiem. Przyznała, że żałoba wciąż jest w Polsce tematem trudnym, dla wielu niezręcznym i uciszanym, podczas gdy ci z nas, którzy doświadczyli jej po odejściu najbliższych, często najbardziej potrzebują właśnie rozmowy i łez, również tych wypłakanych wspólnie z tymi, którzy tak, jak my muszą nauczyć się żyć bez tej osoby. Często zupełnie od nowa.
Estera Prugar: Na początku chciałam Ci podziękować za Twoją gotowość do rozmowy, bo wiem, że osiem miesięcy to nie jest dużo czasu, gdy przeżywa się żałobę.
Aleksandra Górecka: Chcę zrobić wszystko, co się da, aby te piosenki, których Bartek nie zdążył wydać za życia, mogły zostać usłyszane. Tym bardziej że "Pył" był dla nas bardzo ważnym numerem, w który mocno wierzyliśmy. Miał ukazać się jesienią zeszłego roku…
Cały czas mam wrażenie, jakby Bartek odszedł chwilę temu. Zupełnie straciłam poczucie czasu i słabo pamiętam pierwsze pół roku. Są pojedyncze wspomnienia, ale jest ich na tyle mało, że mogłabym je spisać na kartce. Tego, co działo się pomiędzy nimi, w ogóle nie pamiętam.
I znalazłaś w sobie siłę, aby doprowadzić do wydania "Pyłu" i stworzyć do niego teledysk.
To jest w pewien sposób autoterapeutyczne, bo czuję potrzebę, żeby to dokończyć… Ta piosenka naprawdę była dla nas ważna - czułabym się źle, gdyby nie ujrzała światła dziennego. A tym bardziej chciałam się nią podzielić, bo bardzo mi pomogła w takim najgorszym czasie. Kiedy Bartek nagle umarł, właśnie kończyliśmy nad nią prace. Była gotowa w dziewięćdziesięciu procentach - mieliśmy przegadane wszystko, co jeszcze chcielibyśmy zmienić, ale to były kosmetyczne sprawy. Pamiętam, że kiedy chodziłam załatwiać z moją siostrą jakieś straszne sprawy, to głos Bartka, śpiewający ten refren, cały czas kołatał mi się w głowie - "Nie upadaj, nie. Powoli bierz głęboki wdech”. Brałam ten wdech i jakoś szłam dalej, dlatego pomyślałam, że "Pył" może będzie też pomocny dla innych.
Jak dziś patrzysz na to, co się wydarzyło?
Z Bartkiem?
Tak.
Nie godzę się na to. Uważam to za bardzo niesprawiedliwe. A z drugiej strony - tekst "Pyłu" nabrał dla mnie nowego znaczenia, co jest dość niesamowite, biorąc pod uwagę, że sama go napisałam. Słuchając piosenek, które zostały po naszej ostatniej wspólnej pracy, zastanawiam się często, co ja miałam w głowie, kiedy je pisałam.
Ta płyta, która nie zdążyła się ukazać, była totalnie postpandemiczna. Bartek bardzo mocno przeżył lockdown, który zablokował nam wiele wspaniałych rzeczy, jak wyjazd do Holandii, gdzie miał reprezentować Polską na European Blues Challenge, trasę koncertową, zaplanowane występy na dużych festiwalach… Pandemia to wszystko zabrała. Zastanawialiśmy się na przykład nad tym, czy sztuka jest nadal potrzebna, czy to wszystko, co robimy, ma sens. No i czy warto cokolwiek planować, kiedy nie wiedzieliśmy, co się wydarzy kolejnego dnia… I taki też miał być ten album, w dużej mierze opowiadający o przemijaniu - jak "Pył".
To, co udało nam się zawrzeć w tej piosence i czego zawsze było w Bartku bardzo dużo, to wiara i nadzieja w to, że ludzie są w stanie sobie ze wszystkim poradzić. Że dużo zależy od nas - ile weźmiemy z tego, co jest dla nas dostępne. Był osobą, która nigdy się nie poddawała. Miał bardzo mało momentów, w których traciłby siłę do tego, by wstać po jakimkolwiek upadku. Powtarzał, że trzeba robić swoje i cieszył się tym. Chociaż, oczywiście, potrzebował też odreagować swoje rozczarowania, również te, które przyniósł lockdown.
Mam wrażenie, że był pogodną osobą.
Bardzo. Miał dobrą energię. Ale było w nim też dużo wrażliwości, a nawet cierpienia, bo wiele przeszedł. Bardzo przeżył śmierć swojej mamy, która odeszła 10 lat przed nim, prawie co do dnia… A była wspaniałą osobą. Myślę, że to go w jakiś sposób zmieniło, bo po tym, jak się pozbierał, żył tak, żeby wszystko robić na maksa. Miał w głowie to, że nie wiemy, co będzie jutro, i w taki sposób funkcjonował.
Byliście parą, ale też razem pracowaliście.
Tak, byliśmy ze sobą bardzo blisko i niesamowicie dobrze się rozumieliśmy. Często nawet bez słów, co czasami bywało zabawne. Zdarzało się tak, że coś Bartka rozśmieszyło i widziałam to tylko w jego oczach, ale nie rozmawialiśmy o tym wprost - po prostu to wiedzieliśmy. Potem okazywało się, że faktycznie rozbawiło nas to samo. W innych sytuacjach było tak, że o czymś pomyślał, ale zanim zdążył mi o tym powiedzieć, ja mówiłam to do niego. Tak, to połączenie mentalne między nami było duże.
Natomiast na pewno musieliśmy się nauczyć tego, jak razem pracować i żyć ze sobą jednocześnie. Pomagało to, że każdy z nas miał swój kawałek świata, do którego druga strona się nie wtrącała. Dawało nam to pewną higienę. Mieliśmy, oczywiście, wspólnych przyjaciół, ale był też relacje, które były osobne - Bartek miał kilku tylko swoich przyjaciół, a ja kilku tylko moich. I wiadomo było na przykład, że jak z nimi wychodziłam, wrócę późno, a Bartek w tym czasie zajmował się Leosiem, naszym synem. I tak samo w drugą stronę. W ten sposób udawało nam się zachować balans. Jedyny moment przesilenia między nami nastąpił po pierwszym pół roku wspólnej pracy, kiedy musieliśmy usiąść i przegadać jakieś zasady, ale w późniejszych latach to działało samoistnie.
Na pewno istotną i wspaniałą sprawą było to, że żadne z nas nie było w tej relacji sfrustrowane, bo bardzo się nawzajem wspieraliśmy. Ja towarzyszyłam mu w jego pracy twórczej, ale to samo dostawałam od niego, gdy pracowałam nad projektami filmowymi - bo tym się też zajmuję. Nie było w nas wzajemnej zazdrości o siebie.
Jak wyglądała Wasza praca nad piosenkami?
Mieliśmy z tym dużo zabawy. Bart bardzo lubił komponować - to nigdy nie było dla niego trudne. Czasami nagrywał wstępne pomysły, a potem siadaliśmy razem i zastanawialiśmy się, co zrobić z tym dalej. Zastanawialiśmy się wspólnie nad tym, o czym i jaki ma być tekst do konkretnej piosenki, bo uwielbialiśmy tworzyć muzyczne koncepcje. Dwie pierwsze płyty są albumami koncepcyjnymi i ta trzecia też miała taka być, był na nią pomysł.
Tworzenie zawsze było radosne, nawet jeśli dotykaliśmy trudnych tematów. Było też sposobem na wspólne spędzanie czasu i dialog między nami, bo przy każdej piosence naprawdę dużo ze sobą rozmawialiśmy. Z pisaniem tekstów jest tak, jak z relacjami międzyludzkimi - każda jest inna, a z Bartkiem znaliśmy się tak dobrze, że mogłam używać zwrotów, których on na co dzień używał, wyczuć, o co mu chodzi, nawet jeśli nie umiał tego ubrać w słowa. A poza tym na bardzo wiele mi pozwalał, bo miał do mnie duże zaufanie - czasem, kiedy chciałam napisać coś ryzykownego, ale twierdziłam, że to zadziała i będzie dobrze brzmieć, dawał się przekonać. Ciekawym etapem była dla nas na przykład praca nad drugą płytą, która opowiadała o miłości - ponad połowa tekstów na niej jest o nas. Mogliśmy sobie powspominać.
Dzisiaj wracasz do tych utworów?
Nie, na razie to za trudne. Skupiam się na tych, które cały czas są jeszcze do zrobienia, bo jest ich naprawdę dużo.
Ile?
Bartek zostawił bardzo dużo szkiców, około 70, ale problemem jest to, że wokali z tekstem nagrał o wiele mniej. Na pewno ta trzecia płyta się ukaże, bo poza nowymi kawałkami są piosenki, jak np. "Rusty Waltz", który nigdy nie został opublikowany. Barti grał ten numer na wszystkich koncertach, a publiczność go uwielbiała. Miał się zresztą ukazać jako bonus track na drugiej płycie, ale doszliśmy do wniosku, że "Tylko się nie denerwuj" kończy się w taki sposób, że po czymś takim nie ma miejsca na bonus tracka. Są też takie, do których Bartek zdążył nagrać wokal z tekstem, ale trzeba je jeszcze zaaranżować.
Mam przy tym ogromne wsparcie Mateusza Hulboja, naszego producenta. Bartek zdążył wcześniej dużo z nim obgadać, spędzili ze sobą sporo czasu, rozmawiając o płycie. Wiem, że on to czuje, wie, o co nam chodziło. I wiem, że chce dokończyć ze mną ten album. Mam w sobie spokój, że to się uda, tylko musimy działać krok po kroku.
Wspomniałaś o tej "higienie" w związku, która polegała na tym, że - mimo elementów wspólnych - mieliście też swoje własne przestrzenie. Przyszedł moment, po jego odejściu, kiedy musiałaś bardziej wejść do jego świata?
To się wydarzyło naturalnie, ale rzeczywiście tak było i jest cały czas. Niesamowite jest to, jak zacieśniły się moje relacje z jego przyjaciółmi. Wiadomo, że to jest bardzo trudny czas, a w moim przypadku ta utrata jest zwielokrotniona - nie dość, że straciłam ukochaną osobę, to jednocześnie straciłam pracę, bo zajmowałam się managementem Sosnowskiego i jego bandy, jak to mawiał o swoim zespole. Utrata bandy to kolejna kwestia, bo bez Barta nie ma bandy - a przecież to też byli bliscy mi ludzie.
W ogóle, jeśli chodzi o ludzi, to w takich granicznych sytuacjach relacje często się zmieniają. Dochodzi do wielu rozczarowań, kiedy osoby deklarujące wsparcie, na które liczysz, później nie są w stanie tego udźwignąć. Były momenty, gdy naprawdę niewielu ze mną rozmawiało, bo wszyscy się bali. Natomiast wtedy wsparcie przyszło od tych, od których niczego nie oczekiwałam i nie spodziewałam się, jak okażą się dla mnie ważni.
Dwa lata temu zmarł mój dziadek i wtedy sama miałam podobne przemyślenia o tym, że ludzie bali się i unikali rozmów ze mną, czuli się niekomfortowo.
Mam bardzo podobne doświadczenia i moim zdaniem jest to uwarunkowane przez kulturę. Nie tylko dlatego, że śmierć jest u nas tematem tabu. W dużej mierze to chyba też wina tego, że jesteśmy wychowywani w przekonaniu, że nie powinno się okazywać emocji i większość z nas boi się je okazywać.
Jeśli chodzi o płacz, mężczyźni w naszej kulturze nie mają lekko, a środowiska muzyczne i filmowe są bardzo zmaskulinizowane. Są wyjątki, bo zostało przy mnie kilku fantastycznych facetów, którzy dają mi wsparcie i nie boją się mojego ani swojego płaczu. Ale zdarzały się różne sytuacje. Czasami ktoś dzwonił do mnie po jakimś czasie i bardzo otwarcie przyznawał, że wcześniej za bardzo się bał. Są tacy, którzy do dziś nie są w stanie zamienić ze mną słowa, bo - tak to sobie tłumaczę - sami są przerażeni tym, co się stało i przytłoczeni własnymi emocjami. Nie mają w sobie zasobów, aby coś od siebie dać lub nawet po prostu być. I nie będę ukrywała, że bardzo mnie to zaskoczyło, zwłaszcza biorąc pod uwagę więzi, które nas łączyły, które dawały przekonanie, że będziemy w tym razem… A wcale tak nie było. Razem były w tym ze mną przede wszystkim kobiety.
To trwa do tej pory?
Teraz już się to trochę odczarowuje. Sporo osób odzywa się po tym, jak na przykład wrzuciłam swoje aktualne zdjęcie na Insta, co dało im znać o tym, że dalej funkcjonuję i że nie ryczę 24 godziny na dobę. Natomiast ich strach nadal jest wyczuwalny.
Ludzie mają też tendencję do tego, żeby podchodzić do żałoby w sposób bardzo zadaniowy - muszą coś odpowiedniego powiedzieć albo zrobić, a prawda jest taka, że największym wsparciem są ci, którzy doskonale rozumieją, że nic nie można zrobić, a wszystko, co się powie, jest bez sensu. Ważny jest kontakt i obecność, przytulenie, albo pomoc przy codziennych czynnościach, na przykład wyprowadzanie psa.
Czułaś się zawiedziona postawą osób, których przy Tobie nie było?
Był moment, kiedy odczuwałam z tego powodu żal. Teraz bardziej jest mi ich szkoda. Myślę o tym, jak musi być im trudno, skoro muszą te emocje w sobie zakopywać do tego stopnia, że nie są w stanie ze mną rozmawiać.
Myślę, że jako społeczeństwo mamy wpojone, aby o zmarłych nie rozmawiać. A ja, zwłaszcza na początkowym etapie żałoby, miałam dużą potrzebę mówienia o osobie, którą straciłam. Natomiast kiedy zaczynałam ten temat, ludzie wycofywali się lub próbowali zmieniać temat.
Tak, cały czas tego doświadczam, właściwie codziennie. Widzę, jak ludzie zaczynają się wycofywać i widać na ich twarzach tę myśl: "O nie! Tylko nie to!". Spora część boi się nie tylko samego tematu, ale też płaczu osoby w żałobie.
Dwa miesiące po śmierci Bartka polecieliśmy z Leosiem do mojej siostry do Barcelony. Któregoś wieczora siedziałam z nią i jej partnerem, barcelończykiem, przy kolacji. Rozmawialiśmy o tym, że powinni wspólnie odwiedzić Warszawę w kwietniu, bo wtedy mam urodziny. Na co on dodał: "Ja też!", a ja zaczęłam płakać, bo przypomniało mi się, że przecież on urodził się tego samego dnia, co Bartek… A byłam wtedy jeszcze na takim etapie, że zaczęłam ich przepraszać, ale on podszedł do tego z totalnym spokojem. Powiedział, żebym nie przepraszała, że przecież to jest normalne i podał mi serwetki. A ja pierwszy raz poczułam, że mój płacz jest okej. Wtedy zrozumiałam, że to są kwestie kulturowe.
W Polsce wstydzimy się emocji i to nie tylko trudnych, bo przecież niektórzy wstydzą się też głośno śmiać. Jesteśmy nauczeni, że nasze emocje, nasz płacz lub śmiech, mogą powodować dyskomfort u innych. To jest źródło problemu. Jestem o tym przekonana, bo obserwuję w ostatnich miesiącach przemianę, która nastąpiła u wielu moich znajomych mężczyzn - początkowo się obawiali, ale kiedy w końcu odważyli się ze mną zobaczyć i ja podczas takiego spotkania zaczynałam ryczeć, to okazywało się, że część z nich płakała ze mną. A potem uspakajaliśmy się, wycieraliśmy nosy i mogliśmy dalej normalnie rozmawiać. I nic takiego się nie stało z powodu łez. Nie pomaga mówienie o tym, że idąc do kogoś w żałobie, "nie wypada" płakać.
Dlaczego?
Bo mówi się, że trzeba "się trzymać", że to tej osobie nie pomaga. A ja, na przykład uwielbiałam, kiedy ktoś ze mną płakał, bo przynajmniej dawało mi to poczucie, że nie tylko ja to wszystko przeżywam, że nie tylko ja tego nie rozumiem i na to się nie zgadzam. Że ktoś rozumie, jak się czuję. To bardzo uwalniające.
Wspomniałaś o podchodzeniu do żałoby w sposób zadaniowy, czego sama próbowałam, ale szybko przekonałam się, że tak się nie da. Na pewnym etapie zrozumiałam, że ona stała się częścią mnie i nie spodziewam się, aby kiedykolwiek zniknęła.
Też tak myślę. Każda utrata kogoś bliskiego nas zmienia. Nie da się tego odbębnić i zapomnieć. Ten proces polega bardziej na oswajaniu czegoś, co zostaje w nas na zawsze.
Jak sobie z tym radzisz?
Nie ukrywam i mówię o tym bardzo otwarcie, że bez terapeutki i bez psychiatry nie poradziłabym sobie z tym, co się stało. To na pewno. Nadal chodzę na terapię i cały czas jestem na lekach.
Moją motywacją do tego, żeby stanąć na nogi, był Leon, nasz syn, który także przeżywa własną żałobę, a jest ona zupełnie inna niż moja - ma inną dynamikę i potrzeby. Wiele było takich sytuacji, gdy musiałam szukać kompromisów, aby zadbać o nas dwoje.
Jestem absolutnie przekonana, że bez pomocy specjalistów - zwłaszcza w mojej sytuacji, kiedy wszystko wydarzyło się tak nagle na naszych oczach, po tym, jak próbowałam go uratować i to się nie udało - nie poradziłbym sobie. Miałam ataki paniki, nieustanne flashbacki. Nie spałam, nie czułam zimna, ciepła, głodu… Wiedziałam, że wybór jest prosty: albo będę żyć dalej i w takiej sytuacji natychmiast muszę iść po pomoc, albo się poddaję. Nie wiem, jak by to wyglądało, gdyby nie Leoś, bo wcale mi się nie chciało walczyć, ale on ma osiem lat i dużo woli życia w sobie. I wiedziałam, że zasługuje na to, aby to życie było dla niego jak najlepsze.
W ostatnich latach pomoc psychologiczna i psychiatryczna jest coraz bardziej oswajana w społeczeństwie, ale chyba ciągle warto przypominać, że sięgnięcie po wsparcie specjalistów, również w żałobie, jest nie tylko słuszne, ale czasem wręcz konieczne.
Dla mnie to była sprawa życia lub śmierci. I wiem, że mogłabym zrezygnować z wielu rzeczy, ale na pewno nie z terapii, bo zupełnie nie jestem na to gotowa.
Oczywiście, że ludzie jakoś "sobie radzą" z takimi sytuacjami na własną rękę, ale później płacą za to ogromną cenę, bo to wraca. Nie mówiąc już o tym, kiedy ktoś zaczyna mieć objawy fizyczne, które ja miałam - coś takiego nigdy nie przechodzi tak po prostu, bez echa.
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy pomyślałaś o tym, że trzeba zająć się twórczością, która została?
Byłam w tym miejscu cały czas, od początku. We wrześniu zeszłego roku byliśmy w trakcie organizacji jubileuszowego koncertu, który zupełnie spontanicznie wymyśliliśmy w wakacje - "Sosnowski i Przyjaciele". Miał się odbyć 21 września, dokładnie trzy lata po pierwszym koncercie Sosnowskiego w ogóle - i to w tym samym miejscu, czyli w warszawskim klubie "BARdzo bardzo". Zaprosiliśmy mnóstwo gości i cieszyliśmy się, bo wiedzieliśmy, że to będzie fantastyczny wieczór. To miało być nasze święto.
Pamiętam, kiedy po śmierci Bartka dostałam potężny zastrzyk uspokajający i zanim usunęłam, przez dwie minuty miałam moment trzeźwości umysłu. Zadzwoniłam wtedy do naszego basisty, też Bartka, i powiedziałam mu, co się stało. Nie wszystko dokładnie pamiętam, ale na pewno powiedziałam wtedy coś w stylu "proszę, nie odwołujmy tego koncertu". Wiedziałam, że Bart by tego chciał. Od początku miałam silną potrzebę, aby dokończyć to, co wspólnie zaczęliśmy.
Tak też się stało i koncert - choć inaczej niż planowaliście - odbył się. Byłaś na nim?
Byliśmy tam razem z Leonem. I było to szalenie trudne, ale dostaliśmy przy tym ogrom miłości od innych. Koncert zmienił nazwę na "Przyjaciele Sosnowskiemu". I faktycznie było mnóstwo przyjaciół - na widowni i na scenie - m.in. Robert Cichy, Magda Piskorczyk, Organek. Nawet Małgorzata Ostrowska przyjechała specjalnie po to, aby zaśpiewać, i bardzo mnie to wzruszyło, bo nie zdążyła go poznać aż tak dobrze jak inni, ale zdążyła go polubić. Całość prowadził Piotr Stelmach. Dla mnie to było jak stypa. Wszyscy go wspominali, zwracali się do nas ze sceny. Na to wydarzenie zaprosiliśmy też fanów, bo oni zawsze okazywali nam mnóstwo wsparcia i naturalnym było, że powinni w tym uczestniczyć. Cieszę się, że większość z nich uszanowała intymny charakter tego koncertu - zwłaszcza prośbę o to, aby nie robić zdjęć, bo to jednak nie była zwyczajna impreza, na którą się idzie wyłącznie dla rozrywki. To był wieczór z Bartkiem bez Bartka - bo ogromnie go brakowało. Cały czas czekałam, aż wyskoczy zza baru, usiądzie na nim i okaże się, że to wszystko nieprawda.
Co się w Tobie zmieniło przez ostatnie miesiące?
Wszystko. Czuję się zupełnie innym człowiekiem. Niedawno oglądałam nasze zdjęcia i wydawało mi się, że ta osoba na fotografiach to nie jestem ja, że to jakaś obca dziewczyna.
Nie robię już planów. Jako osoba zajmująca się managementem przez lata żyłam z kalendarzem w ręku, do tego stopnia, że Bartek nabijał się z miliona moich list rzeczy do zrobienia. Ale po tym, jak go zabrakło i musiałam wszystkie te listy wyrzucić do kosza, przestałam planować. Oczywiście, różne rzeczy jeszcze sobie zapisuję, żeby o czymś nie zapomnieć, ale to są plany najwyżej na tydzień do przodu. Czasami próbuję spojrzeć kawałek dalej, bardziej perspektywicznie, ale przestałam się do tego przywiązywać. Funkcjonuję bardziej na zasadzie "krok po kroku" i widzę, że to daje więcej możliwości, zwłaszcza w czasach, kiedy wszystko dokoła nas jest tak nieprzewidywalne.
A co chciałabyś, żeby o Bartku zapamiętano?
Dla mnie Bartek był w pewnym sensie trzema osobami. Był moim ukochanym, moim partnerem. Był tatą Leona, mojego dziecka. I był artystą, Sosnowskim. I w każdej z tych ról jest coś innego do pamiętania… Teraz będę płakać, masz może chusteczki?
Mam, proszę.
Dziękuję, bo to jest strasznie trudne pytanie. Odpowiem, ale potrzebuję chwili… Wiesz, Bartek był miłością mojego życia. Byliśmy razem 13 lat i przez cały ten czas zasypialiśmy i budziliśmy się przytuleni, i wiem, że on mnie kochał najbardziej na świecie. Nigdy o tym nie zapomnę. I wiedzą o tym również nasi przyjaciele - wiedzieli, jak blisko byliśmy, że byliśmy ze sobą zawsze bardzo szczęśliwi. Wiele osób nam powtarzało, że jesteśmy dla nich nierozłączni. Zdarza się, że ludzie mówią mi teraz, że miałam szczęście, że niektórzy nigdy czegoś takiego nie doświadczają, takiej miłości jak nasza…
Jeśli chodzi o Bartka jako tatę, to był zawsze superzaangażowany i Leon jest do niego w wielu rzeczach bardzo podobny. Nasze podejście do rodzicielstwa opierało się na partnerstwie - po równo wstawaliśmy w nocy do syna, kiedy był maleńki. Po równo dawaliśmy sobie też od tego rodzicielstwa oddech. Bartek kochał Leosia do szaleństwa, bo był mistrzem bezwarunkowej miłości. Cieszę się, że zdążyli stworzyć sporo wspólnych wspomnień, które z nim zostaną.
A jeżeli chodzi o niego jako o artystę, to bardzo chciałabym, żeby ludzie docenili niesamowitą lekkość jego kompozycji i to, jak wspaniałe piosenki pisał, a to nie jest łatwe. Moim zdaniem nie da się tego nauczyć - albo się to ma, albo nie. A on miał ogromny talent do melodii i ogromną wyobraźnię muzyczną.
Natomiast smutne dla mnie jest to, że wielu nie zdążyło pójść na jego koncert, a tego nie da się już nadrobić. Wszyscy, którzy kiedykolwiek widzieli Sosnowskiego na żywo, mówili, że gdy wychodził na scenę, widać było od razu, że to jest jego miejsce. Był absolutnym zwierzęciem scenicznym. Pamiętam, jak w 2019 roku był gościem Organka i jego zespołu na dużej scenie Męskiego Grania. Staliśmy za kulisami i utrwalił mi się ten moment, kiedy Tomek krzyknął "Sosnowski!", a on szedł w stronę światła reflektorów. Widziałam z tyłu, jak robił ten jeden krok, po którym z Bartka stawał się Sosnowskim i leciał. Jakby się na tej scenie urodził.
Autorka/Autor: Estera Prugar
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Janusz Szczepański