To był bez wątpienia jeden z najlepszych jazzowych koncertów w tym roku. Pat Metheny, Christian McBride i Antonio Sanchez porwali publiczność muzyką pełną pasji, energii i radości.
Już pierwszy rzut oka na program tegorocznego Warsaw Summer Jazz Days pozwala stwierdzić, że w lipcu stolicę odwiedzą gwiazdy największego formatu. Tyle, że gwiazdy już nieco wyblakłe. Bo przecież i Bobby McFerrin i Return to Forever, a nawet Branford Marsalis najlepsze lata już mają za sobą.
Nie inaczej jest w przypadku Pata Metheny'ego. Muzyk bryluje na jazzowych scenach już trzecią dekadę i ma na swoim koncie kilkadziesiąt albumów. Gdy w czwartkowy wieczór pojawił się na deskach Sali Kongresowej w swoich przydużych "adidasach" i retro-fryzurze, wyglądał jak z lat 80. żywcem wyjęty.
Wystarczyło jednak kilka pierwszych dźwięków, by zniknęły wątpliwości, że gra jeden z tych "wielkich", którzy nie muszą brnąć w eksperyment, by tworzyć wspaniałą muzykę.
Pierwsze pół godziny to solowy recital Methenego - muzyka wyciszona, kontemplacyjna, zahaczająca o world music i new age. Metheny wprowadził słuchaczy w klimat koncertu, a na koniec dał popis swoich niezwykłych umiejętności gry na 42-strunowej gitarze Pikasso.
Trio dało czadu Po takim prologu do głównego bohatera wieczoru dołączyli jego przyboczni. Christian McBride (bas) i Antonio Sanchez (perkusja) to muzycy, z którymi Metheny koncertuje od kilku lat i z którymi nagrał w tym roku album "Day Trip". Widać wspólne granie dobrze panom służy, bo na scenie rozumieją się już niemal organicznie. Ich muzyczne konwersacje brzmiały świeżo i sprawiały publiczności ogromną frajdę (co na koncertach jazzowych regułą nie jest).
Zachwycało zwłaszcza energetyczne "Lone Jack" i "Question & Answer", a także świetne, bardzo emocjonalne "When We Were Free" z najnowszego albumu trio. Metheny grał tu jak za najlepszych lat, z ogromną wyobraźnią i perfekcją techniczną, przemieszczając się przy tym między różnymi stylistykami. Wyrafinowane modal-jazzowe improwizacje gładko przeradzały się we wściekłe rockowe riffy. W każdym momencie z muzyki trio emanowała jednak ogromna radość - słychać było, że muzycy po prostu lubią ze sobą grać.
Mimo, że koncert trwał ponad dwie godziny, na końcu nie mogło oczywiście zabraknąć bisów (dwukrotnych) i owacji na stojąco.
Źródło: tvn24.pl