Był twórcą najważniejszych polskich filmów po 1989 roku, począwszy od wstrząsającego "Długu", poprzez "Mojego Nikifora", aż po "Plac Zbawiciela", w którym dawał wnikliwą, porażającą analizę polskiej współczesności. Krzysztof Krauze odszedł rok temu, w wigilię Bożego Narodzenia 2014 r., po długiej walce z rakiem.
Zwykł mówić, że "filmy warto robić tylko w obronie czegoś" i takie kręcił. Było to jego artystyczne credo, które realizował je konsekwentnie nie tylko w swoich dziełach, ale również w relacjach z ludźmi. Po rozmowie z nim w człowieku uruchamiała się potrzeba naprawiania świata i przewartościowywania własnego życia.
Przez wielu uważany za następcę Krzysztofa Kieślowskiego, którego sam ogromnie cenił, pytany o niego, odpowiadał:"to się chyba bierze z niezgody na zło naszych filmów, pewnie też z ich obywatelskiego tonu".
Kieślowski z czasem zaczął robić kino naszpikowane metafizyką (głównie za sprawą scenariuszy Piesiewicza), Krauze natomiast pozostał wierny realizmowi, wzbogaconemu psychologiczną analizą działań bohaterów. Jego najgłośniejsze obrazy jak "Dług" czy "Plac Zbawiciela" przypominały fabularyzowane dokumenty, których najważniejszym zadaniem było dotarcie do prawdy. Z filmu na film coraz bliższe były moralitetom.
Nie miał w dorobku żadnego nieudanego filmu. Nawet jego pierwszej fabuły "Nowy Jork - czwarta rano",(żartobliwą komedię w czeskim stylu), której szczerze potem nie znosił, wręcz odcinał się od niej, nie sposób uznać za obraz chybiony. Dowodem tego była nagroda na festiwalu w Gdyni za najlepszy debiut.
Sam reżyser, uznawszy , że "Nowy Jork..." to katastrofa, zamilkł na długie osiem lat. Wrócił do dokumentów, które kręcił wcześniej i dopiero w 1996 roku pojawił się z "Grami ulicznymi". To było mocne uderzenie.
Narodziny mistrza
"Gry uliczne" nie do końca były docenione w Polsce. Bezwzględnie najlepszy film 1996 r. dostał ex aequo z "Poznaniem 56" Bajona i "Cwałem" Zanussiego na festiwalu w Gdyni "tylko" Nagrodę Specjalną Jury (Złotych Lwów w ogóle wtedy nie przyznano). Obraz, w którym Krauze twórczo wykorzystał wiele swoich doświadczeń warsztatowych, nie tylko rodem z filmu dokumentalnego, ale i z animacji, a nawet z języka reklamy, którą zajmował się wcześniej, był czymś absolutnie nowym w naszym kinie.
Oparty na scenariuszu pióra Jerzego Morawskiego, opowiadał o głośnym, upozorowanym na wypadek, zabójstwie politycznym, dokonanym w latach 70. przez tajne służby PRL na działaczu opozycji studencie Stanisławie Pyjasie. W filmie, którego akcja dzieje się współcześnie, zbrodnia ta jest przedmiotem dochodzenia prowadzonego przez dwóch młodych dziennikarzy.
Siedem lat po narodzinach wolnej Polski powstał film, będący rozliczeniem z komunizmem, wpisanym w ramy dynamicznego kina sensacyjnego. Był rok 1996, Krauze odebrał Paszport "Polityki" i zdobył tytuł "Człowieka Roku" wówczas prestiżowego "Życia Warszawy". To była zapowiedź jego własnego stylu, konsekwentnie udoskonalanego w następnych filmach. Ale obrazy, które miały wstrząsnąć nie tylko polskim widzem, były jeszcze przed nim.
Świeckie moralitety
Dwa najważniejsze w jego dorobku filmy, "Dług" i "Plac Zbawiciela", nie tylko zdobyły wszystkie możliwe nagrody w kraju, ale też wywołały burzliwą dyskusję w mediach i wśród widzów. "Dług" był zainspirowany głośną sprawą podwójnego morderstwa, szeroko opisywanego w mediach, którego na swoich prześladowcach dopuścili się Sławomir Sikora i Artur Byliński. Winni zbrodni zapłacili za swój czyn wysokimi wyrokami.
Reżyser i zarazem współscenarzysta filmu postarał się o zachowanie autentyzmu w przedstawianiu wydarzeń, portretów psychologicznych bohaterów, a także tła społecznego. Pokazał ciemną stronę dzikiego kapitalizmu, ale znowu najważniejsze stało się dotarcie do prawdy. Krauze poznał swoich bohaterów, odwiedzał ich w więzieniu, rozmawiał godzinami o tym, co się wydarzyło, co sprawiło, że posunęli się do zbrodni. A potem z paradokumentalną surowością, z pomocą prostych zabiegów formalnych (zimna kolorystyka kadrów, krótkie dialogi) zrealizował film, który zwalał z nóg, thriller i moralitet w jednym. Po dyskusji w mediach ale i w świecie polityków, pośrednio jego następstwem było ułaskawienie sprawców zbrodni, do której terroryzowani przez egzekutora długów, zostali sprowokowani.
Kolejny obraz, zrealizowany już wspólnie z żoną Joanną Kos-Krauze, to było zupełnie inne kino.
Odwaga bycia "nikim"
Ten nowy, niezwykły film Krauze nakręcił z miłości do żony, która postacią Nikifora, malarza prymitywisty była zafascynowana od dziecka i nieustannie podsuwała mu jego prace i teksty o artyście. Po latach Krauze stwierdził, że ten obraz, nakręcony na podstawie biografii utalentowanego, ale upośledzonego, osamotnionego malarza i jego opiekuna Mariana Włosińskiego, był dla niego przełomem.
Współczucie czy też poczucie misji związanej z ochroną talentu i dzieła Nikifora burzą całe życie Włosińskiego, powodują rozpad jego rodziny, rezygnacje z własnych ambicji. - Odwaga "bycia nikim" to główny temat "Mojego Nikifora" - mówił mi w wywiadzie Krzysztof Krauze. - To jest lekcja, którą bierze w filmie Włosiński. Jaką biorę także ja sam. Od "ja", do "nikt". Od "brać" do "dawać". Od lęku, że się dostaje za mało do troski, że się daje za mało. Jest takie powiedzenie: "to co ofiarujesz - zachowasz, to co zatrzymasz - stracisz".
Wielką rolę stworzyła w filmie Krystyna Feldman, kreująca postać Nikifora. Za ten film, zupełnie niedoceniony i niezrozumiany w Polsce, Krauze odebrał wraz żoną Joanną Kos-Krauze Kryształowy Glob na festiwalu w Karlowych Warach i mnóstwo prestiżowych nagród na całym świecie. Czy miał żal? Oboje z żoną tłumaczyli w wywiadzie, że było im przykro, bo byli pewni, iż nakręcili niedobry film. Dopiero po latach w kraju doceniono niezwykłość dzieła.
Dramat nasz powszedni
"Plac Zbawiciela" - tak ciemny i mroczny jak kilka lat wcześniej "Dług" - również swój początek miał w artykule prasowym. I podobnie jak tamten film, dawał wnikliwą analizę polskiej współczesności. Oto młode małżeństwo z Placu Zbawiciela pragnie żyć lepiej, wyprowadzić się od teściowej dziewczyny do własnego mieszkania. Fatalne zbiegi okoliczności czynią jednak z tego pragnienia pułapkę, z której bohaterowie nie będą umieli się wydostać. Krauzowie pokazali patologię, nie odwołując się do nizin społecznych i bohaterów z marginesu. Pokazali przeciętną rodzinę, rejestrując, jak kolejne etapy nieporozumień i zbiegów okoliczności, wreszcie tchórzostwa i zdrady, prowadzą do tragedii. I postawili przed nami pytanie, jak wiele wokół jest takich dramatów?
"Plac Zbawiciela" podobnie jak siedem lat wcześniej "Dług", wbijał w fotel. Odbierał głos. To jedna z mocniejszych produkcji polskiego kina przełomu wieków, uznana za jeden z najważniejszych obrazów po 1989 roku. I znowu – to świecki moralitet o tym, jak spirala głupich, podłych uczynków demoluje nasze życie. Plus wskazówki, jak można było dramatu uniknąć. Zakończenie filmu, zgodne z tym, co miało miejsce w rzeczywistości, dawało jednak nadzieję. Bo bez niej Krzysztof Krauze nie wyobrażał sobie świata.
Walka z rakiem i "Papusza"
"Plac Zbawiciela" to był rok 2006. Krzysztof Krauze już wówczas walczył z rakiem. Gdy udało się go początkowo zwalczyć zabiegiem operacyjnym, odrzucił myśl o chorobie. Przestał się badać, kontrolować, całkowicie oddał się pracy. Nie chciał z nikim rozmawiać o swym zdrowiu.
Trzy lata później choroba wróciła. Opublikował wtedy antyrakowy dekalog, w którym wzywał do regularnego badania się. Postanowił wykorzystać swoje cierpienie, by pomóc innym. Tłumaczył, że z rakiem można żyć, że nawet z tego odnieść korzyść - otworzyć się bardziej na drugiego człowieka. Walczył z chorobą z pomocą polskiego lekarza w Afryce, który przedłużył mu życie o kilka lat. Gdy rak pozwalał na oddech, wracał do pracy nad filmem. Tak powstała znowu zrealizowana wspólnie z żoną "Papusza" – wielki, wspaniały fresk o "cygańszczyźnie" i zarazem historia pierwszej romskiej poetki.
Ta oparta na faktach dramatyczna historia Bronisławy Wajs, która jako pierwsza w swojej społeczności spisała własne wiersze, znów podejmowała wątek artysty, płacącego ogromną cenę za wierność sobie. To także historia spotkania poetów: Jerzy Ficowski dostrzegł wielki talent Papuszy, zachęcił ją, by zapisywała swoje utwory i przetłumaczył je na język polski. "Papusza" była ostatnim filmem, na którego premierze reżyser zdążył się pojawić.
I znów, jak w przypadku "Nikifora", który podbił świat niedoceniony w kraju, "Papuszę" niemal pominięto na FF w Gdyni. Dziś Joanna Kos-Krauze przyznaje, że Krzysztofowi było bardzo przykro. Bo obraz to majstersztyk - autorski film historyczny (odtworzona pieczołowicie, nieistniejąca od dawna romska rzeczywistość lat 40. i 50., fenomen w naszym kinie), z genialnymi zdjęciami Staronia i Ptaka oraz wielkimi kreacjami aktorskimi. Film zdobył m.in. Nagrodę Specjalną Jury 33. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Stambule i wiele innych.
Krauze był już wówczas bardzo chory, ale nadal planował kolejne projekty.
"Ptaki śpiewają w Kigali" - pożegnanie twórcy
Kiedy jesienią ub.r. rozpoczęły się po długich przygotowaniach zdjęcia do filmu "Ptaki śpiewają w Kigali" - opowieści o ludobójstwie w Rwandzie widzianym oczami polskiej ornitolog - był już zbyt chory, by móc pracować na planie. Projekt, który ewoluował, przygotowywali wspólnie wiele lat. Joanna Kos-Krauze wzbraniała się jednak przed rozpoczęciem prac.
- Nie chciałam zaczynać "Ptaków...", wiedziałam, w jakim jest stanie, zaczęły się przerzuty do mózgu, stracił wzrok w jednym oku. Krzysiek się uparł: "zaczynamy, robimy", mówił kategorycznie. Ocalił mnie. Wiem że muszę wstać codziennie rano, żeby robić film. Ten film jest jak pożegnanie, ale wcale nie sentymentalne, bez cienia egzaltacji, oboje tego nie znosimy - mówiła artystka w wywiadzie z Łukaszem Maciejewskim (właśnie ukazał się magazynie "Viva").
Część zdjęć realizowano w Polsce, ale Krzysztof Krauze wkrótce, mimo heroicznego wysiłku, trafił do szpitala. Resztę filmu żona realizowała sama. Od śmierci męża niemal cały czas spędza w Afryce, którą pokochali oboje. W rozmowie z Maciejewskiem mówi, że dziś, gdy Europa skupia się na problemie uchodźców, ten film nabiera dodatkowych, znaczeń.
Ma poczucie, pracując nad filmem, że" to produkcja, której uczestnicy nie będą musieli się wstydzić". - Wiem co chcę osiągnąć. Nauczył mnie tego Krzyś. Zawsze staraliśmy się być przygotowani na planie. A jeśli jesteś przygotowany, wtedy możesz improwizować. Wtedy film jest rzeczywistym procesem twórczym - mówiła.
Pytany kiedyś przez Grzegorza Miecugowa w "Innym punkcie widzenia", co chce osiągnąć robiąc filmy, Krzysztof Krauze powiedział: "chciałbym pozostawić po sobie świat troszkę lepszym".
Autor: Justyna Kobus//rzw / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 | TVN24