To najbardziej zaskakująca gala w całej historii Oscarów. Nie dość, że stuprocentowy faworyt musical "La La Land" przegrał główną statuetkę ze skromnym, choć wybitnym obrazem "Moonlight", to początkowo ogłoszono zwycięstwo tego pierwszego! Dopiero po chwili okazało się, że najlepszym filmem został obraz Barry'ego Jenkinsa. Ale wydarzyło się też coś ważnego, co pozwala zaryzykować tezę: Hollywood zmienia front. Jeszcze przed rokiem "Monlight" na wygraną w głównej kategorii nie miałby szans.
Nawet gdyby cała tegoroczna gala była nudna (a nie była), jej finał i tak sprawił, że 89. edycja Oscarów na zawsze przejdzie do historii. Kiedy twórcy "La La land", wydawało się pewnego zwycięzcy głównych kategorii, świętowali już na scenie zwycięstwo, a producenci wygłaszali już dziękczynne przemówienie, tuż obok pojawił się jeden z organizatorów, by obwieścić, że wcale nie zdobyli statuetki za najlepszy film! Ponieważ wszyscy uznali to za dowcip, trzykrotnie musiał krzyknąć:"to nie jest żart".
Wpadka jest tym dotkliwsza, że organizator gali słynna firma PriceWaterhouseCooper w reklamie ma hasło:"My się nigdy nie mylimy" (ta sama firma organizuje też Polskie Orły). I rzeczywiście, jak dotąd przez dekady, nie było najmniejszych uchybień w werdyktach, nad którymi sprawuje pieczę. Nie wiadomo jakim cudem tym razem do rąk Warrena Berry trafiła niewłaściwa koperta, na której widniał napis "La La Land". (Sam aktor tłumaczył, że na dole było nazwisko Emmy Stone, dzisiaj wyjaśniło się, że dostał kopertę z kategorii: najlepsza aktorka).
Ekipa pierwszego filmu z ciężkim sercem musiała zejść ze sceny, a jej miejsce zajęli szczęśliwi twórcy, producenci oraz reżyser i zarazem scenarzysta Barry Jenkins.
"Moonlight" to skromny, zrealizowany poza wielkimi wytwórniami za niespełna 5 mln dolarów ("La La Land" kosztował prawie 40 mln) dramat społeczny, w dodatku opowiadający o mniejszościach - Afroamerykanach z biednej dzielnicy, i z wątkiem homoseksualnym w tle. Do tej pory takie filmy nie miały szans na główne Oscary (przypomnijmy znakomite "Brokeback Mountain" Anga Lee). Obraz zdobył również Oscara za najlepszy scenariusz oraz za drugoplanową rolę męską dla znanego z "The House of Cards" Mahershala Ali (pierwszoplanowej nie ma w nim wcale, bo głównego bohatera gra trzech aktorów w różnym wieku.)
W mediach społecznościowych natychmiast ludzie z branży filmowej w USA obwołali całą wpadkę: "sprawką Trumpa", zwłaszcza, że gala pełna była pełna złośliwości pod jego adresem.
Odmieniec w gronie macho
Choć finał gali, przypominał filmy Hitchcocka, do jego momentu większość werdyktów pokrywała się z oczekiwaniami. Spodziewano się nagród dla filmu za scenariusz i rolę drugoplanową, i choć mówiło się cały czas, że to najlepszy obraz minionego roku, wszyscy podkreślali, że nie ma on szans na głównego Oscara, w obliczu dominacji mainstreamowego musicalu. A jednak (być może to efekt odmłodzenia członków Akademii- w ostatnich miesiącach średnia wieku spadła z 70 do 61 lat.)
Czemu zawdzięcza swój sukces film mało znanego u nas czarnoskórego Barry'ego Jenkinsa? To kino ze wszech miar artystyczne, subtelne, opowiadający o trudnej drodze odkrywania swojej tożsamości. Dodajmy - homoseksualnej, do której bohater nie chce się sam przed sobą przyznać. Reżyser pokazuje to jednak w sposób jakiego dotąd nie widzieliśmy w kinie. To obraz niezwykle stonowany, wyciszony, w żaden sposób nie epatujący seksualnością, przeciwnie, niemal jej pozbawiony. Jenkins nakręcił film wymykający się wszelkim stereotypom na temat homoseksualistów, ale także na temat afroamerykańskiej biedoty. "Moonlight" przypomina nieco obrazy Wong Kar Waia, jest przepełniony poezją, oszczędny w dialogach, a gdyby zdefiniować go od strony opowieści, robi wrażenie poematu.
Film zbudowany jest z trzech aktów - oglądamy bohatera w dzieciństwie, potem jako nastolatka i wreszcie w wieku dojrzałym. Mieszka z matka ćpunką w murzyńskim getcie w Miami, a gdy poznaje przypadkiem dorosłego mężczyznę, staje się on jego jedynym przyjacielem i mentorem. Uczy go odwagi i otwartości, i jest tylko jeden problem - sam jest dilerem narkotyków. Obracający się w środowisko "maczystów" bohater, popychany i prześladowany za sprawą swojej delikatności, powoli odkrywa, że różni się od kolegów. Epizod z okresu nastoletniego uświadamia mu, że jest homoseksualistą, lecz ukrywa tę wiedzę przed światem. Żyje samotnie, wchodzi w świat narkotykowego biznesu. Upłynie wiele lat nim zdejmie maskę i odważy się być sobą.
Obraz zachwyca nie tylko aktorskimi kreacjami - prócz trójki aktorów grających głównego bohatera (z których najlepszy jest najmłodszy, 7-letni), wielkiej, drugoplanowej roli Mahershala, fantastyczna\ą kreację stworzyła też Naomi Harris, w roli destrukcyjnej matki chłopca. Ona także otrzymała nominację do statuetki. Cała opowieść toczy się na tle przyciemnionych obrazów, fantastycznie fotografowanych, a wiele scen rozgrywa się nocną, co zresztą sugeruje tytuł. Mocno wybrzmiewa pytanie o sens lojalności, przyjaźni, wreszcie wierności sobie.
"Moonlight" to bez wątpienia jeden z najciekawszych amerykańskich filmów ostatnich lat, i choć nie przyciągnie do kin tylu widzów, co komercyjny "La La Land", na najważniejszego Oscara z całą pewnością zasłużył bardziej niż film Chazelle'a.
Przełom w Hollywood?
"Moonlight" choć zdobył "tylko" trzy Oscary, to bez wątpienia pierwszoplanowy bohater tej gali. Przyznanie mu najważniejszej nagrody dowodzi bez wątpienia zwrotu jaki dokonuje się w świadomości Hollywood - być może wydarzenia ostatnich miesięcy, również w Ameryce - demonstrowanie uprzedzeń wobec mniejszości, tzw. dekret Trumpa zakazujący wjazdom mieszkańcom 7 krajów muzułmańskim, miały swój udział w tym wyborze.
Ale aż 6 Oscarów dla "La La Land" - w tym zgodnie z przewidywaniami dla najlepszej aktorki - Emmy Stone, oraz za reżyserię dla Daniela Chazelle'a, dają obrazowi miejsce w gronie wielkich zwycięzców. Zwłaszcza statuetka dla Emmy, która pokonała choćby Natalie Portman i wielką Isabelle Huppert, dowartościowuje młodą gwiazdę, która z pewnością właśnie trafiła do czołówki najlepiej opłacanych aktorek. Obraz, o którym mówiło się, że jest nowym wcieleniem "Deszczowej piosenki", również nie ucierpi na braku głównej statuetki, bo sukces kasowy już odniósł, zwłaszcza że doceniono jego reżysera. Oscar dla najlepszego filmu dla skromnej produkcji Jenkinsa, z pewnością pootwiera za to zamknięte dotąd drzwi.
Ogromnie cieszy również statuetka za scenariusz oryginalny dla drugiej najlepszej obok "Moonlight" tegorocznej produkcji - "Manchester by the sea". To skromne, niezależne, nakręcone również za kilka milionów dolarów kino Kennetha Lonergana, wielkich fanów ma zwłaszcza w Europie. Prócz świetnego scenariusza, jego wielką siłą jest też wciskająca w fotel kreacja Caseya Afflecka, młodszego brata Bena (on z kolei odebrał wczoraj Złotą Malinę, i talentu aktorskiego może bratu pozazdrościć).
I tutaj wielki ukłon w stronę Akademii, która i w tym przypadku, okazała się odporna na naciski z zewnątrz, i nie popisała się polityczną poprawnością. Na krótko przed galą, konkurenci wyciągnęli bowiem aferę sprzed lat, przypominając o oskarżeniu Caseya przez producentkę wspólnego filmu, o rzekome seksualne molestowanie. Oskarżenie zostało co prawda wtedy wycofane, ale skandal wokół młodszego z Afflecków znów odżył. Spodziewano się, że wobec tego statuetka powędruje do rąk Denzela Washingtona, nominowanego za role w "Fences", w filmie o rasizmie, który sam wyreżyserował. To kreacja znacznie słabsza od tej Afflecka, ale dodatkowym argumentem miała też być - jak sugerowano - chęć nagrodzenia jak największej liczby Afroamerykanów. Na szczęście rzeczywistość okazała się inna.
"Manchester by the sea" to kino, które od pierwszej do ostatniej sceny ogląda się ze ściśniętym gardłem. Reżyser bierze na warsztat formułę łzawego melodramatu, ale wszystko toczy się tu zupełnie inaczej, niż oczekujemy. Lonergan omija schematy, myli tropy, pokazując bohatera, który przeszedł piekło i nie umie się z niego wydostać. Casey w roli wuja, który ma wziąć pod opieką syna zmarłego brata, tworzy prawdopodobnie rolę życia. To, co najważniejsze, dzieje się na twarzy jego introwertycznego bohatera, który z otoczeniem porozumiewa się z pomocą warknięć, pojedynczych słów. Nie można było prawdziwiej pokazać cierpienia i Casey zostałby skrzywdzony, gdyby nie otrzymał statuetki.
Najlepsza gala od lat
Warto wspomnieć jeszcze o jednej nagrodzie - dla filmu nieanglojęzycznego. Tutaj mieliśmy zaskoczenie, bowiem niemal wszędzie nagrody zgarniał niemiecki "Toni Erdman" typowany z ogromną przewaga na faworyta przez bukmacherów i krytyków. Nieznany jeszcze w Polsce "Klient" irańskiego mistrza Farhadiegi (to już drugi Oscar tego reżysera, pierwszego otrzymał za rewelacyjne, głośne "Rozstanie"), musiał zwrócić uwagę także spoza artystycznych powodów. Po dekrecie Trumpa zakazującym wjazdu do USA przedstawicielom krajów muzułmańskich, Ashgar Farhadi zapowiedział zignorowanie gali. Statuetkę w jego imieniu odebrała była naukowiec z NASA, Iranka amerykańskiego pochodzenia Anousheh Ansari, pierwsza kobieta, która jako turystka poleciała w kosmos.
Ale wypada wyjaśnić, że "Klient" nie zamieszaniu zawdzięcza Oscara. To kolejne, wybitne dzieło tego reżysera (nagrodzone wcześniej za najlepszy scenariusz w Cannes), udowadniające, że Irańczyk stał się specjalistą od wystawiania na próbę naszych relacji z najbliższymi. Farhadi znowu tropi i rozsupłuje skomplikowane zależności między małżeńska parą, bezlitośnie obnażając nasze słabości.
Po raz pierwszy od wielu lat atutem tych Oscarów -wyłączając kuriozalnej wpadkę finałową - był nowy prowadzący - popularny komik Jimmy Kimmel. Bezczelnością i rodzajem humoru przypominał jednego z najlepszych prowadzących w historii oscarowych uroczystości. Błyskotliwy, choć nie oszczędzał największych gwiazd, jego żarty i uszczypliwości ani na moment nie przekroczyły granicy dobrego smaku. Tegoroczna gala, co dziwi, była znacznie mniej upolityczniona, niż impreza wręczania Złotych Globów, a dowcipy, których ostrze skierowane było przeciw Donaldowi Trumpowi, wygłaszał przede wszystkim Kimmel.
Już na początku podziękował Trumpowi, podkreślając, że w ub.r. Akademia dowiedziała się, że jest rasistowska, a w tym roku już ją się o to nie oskarża. W pewnym momencie pokazał nawet na wyświetlaczu komórki konto twitterowe znanego z częstych i dosadnych wpisów prezydenta, i wyraził obawę o stan jego zdrowia, z powodu braku informacji o oscarowej gali. Ponieważ pamiętamy słynną przemowę Meryl Streep podczas odbierania honorowego Złotego Globu, i reakcję na nią Trumpa, (nazwał aktorkę "najbardziej przecenioną"), Kimmel nieustannie bombardował widownię uwagami w rodzaju: "Meryl zagrała kiepsko w ponad 50 filmach, a w tym roku została nominowana z przyzwyczajenia". Gdy wymusił na niej by wstała i pozdrowiła publiczność w Dolby Theatre, gwiazda otrzymała od zgromadzonych gości owację na stojąco.
Generalnie widać było, że gospodarzowi i organizatorom zależy bardzo na pokazaniu jedności branży filmowej w Ameryce, i to się udało. To kolejny plus tegorocznej gali, obok widocznej zmiany w kryteriach wyboru zwycięzców. Naprawdę wielka szkoda gdyby tegoroczna, 89 edycja Oscarów, została zapamiętana przede wszystkim z racji idiotycznej pomyłki. Dawno bowiem Akademia nie ogłosiła równie optymalnego werdyktu i nie zademonstrowała takiej potrzeby integracji środowiska filmowego.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl