Było dużo czadu, dużo energii i dużo elektrycznego grania. Legendarny John McLaughlin wraz ze swoim zespołem dali świetny koncert w Warszawie. Publiczność w Sali Kongresowej mogła się poczuć jak w latach siedemdziesiątych.
Już pierwsze akordy wygrane przez Electric 4th Dimension nie pozostawiły wątpliwości co tego wieczoru usłyszy warszawska publiczność. Elektryczna gitara, elektryczny bas, klawisze i perkusja zwiastowały powrót do muzycznych korzeni McLaughlina i okresu największych sukcesów The Mahavishnu Orchestra. Zespół grał wtedy porywającą mieszankę modern jazzu i rocka, opartą na gęstej perkusji i gitarowej pulsacji.
Nie inaczej było na koncercie w Warszawie. Choć początkowo muzycy grali znacznie łagodniej niż dawny zespół McLauglina, z minuty na minutę rozkręcali się i już w okolicach czwartego utworu wrzucili najwyższy bieg. Doskonale spisywał się Mark Mondesir na bębnach. Czarnoskóry perkusista bez problemu przemieszczał się między stylami i umiejętnie balansował między ostrym rockowym dudnieniem, a jazzowym szelestem. Na uwagę zasługuje zwłaszcza jego świetne solo w utworze „Hijacked”, gdzie pokazał pełnię swoich możliwości.
Powrót do przeszłości Nie gorzej prezentował się klawiszowiec Gary Husband. Charakterystyczny, pełen lukru dźwięk jego keyboardów przywodził na myśl brzmienie glam-rockowych zespołów lat 70. Przesterowane wokale, dźwięki organów i klasyczny fortepian – to wszystko potrafił wydobyć ze swojej elektrycznej klawiatury Husband. Co więcej, w kluczowych momentach przesiadał się na perkusję i wspierał w wybijaniu szalonego rytmu Mondesira.
Wspaniale zagrał też basista Dominique Di Piazza. Jego lekko funkująca gra, przypominająca momentami legendarnego Jaco Pastoriousa, nie tylko stanowiła świetny podkład dla popisów pozostałych członków zespołu, ale często wysuwała się na pierwszy plan.
No i wreszcie sam mistrz. John McLaughlin okazał się prawdziwym liderem. Grał bardzo precyzyjnie, spokojnie i bez zbędnych popisów. Początkowo można było nawet odnieść wrażenie, że mistrz się wypalił, że nie gra już z takim pazurem jak za młodu.
Jak bardzo wrażenie to było błędne, można się było przekonać przy wspomnianym już „Hijacked”. McLaughlin udowodnił wtedy, że zasługuje na miano legendy. Zagrał z ogromną energią i wyobraźnią, a jednocześnie dał się „wyszumieć” partnerom. Czuć tu było ducha The Mahavishnu Orchestra, z jej najlepszego okresu.
Doceniła to publiczność nagradzając muzyków owacją na stojąco i domagając się bisów. Też zresztą doskonałych.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl