Dziś na ekrany kin wchodzi znakomita "Obława" Marcina Krzyształowicza, nagrodzona w Gdyni Srebrnymi Lwami, przejmująca opowieść o partyzantach AK, pozbawiona narodowej mitologii heroizmu. To jedna z ważniejszych produkcji ostatnich lat. Reżyser w rozmowie z nami zdradza m.in. dlaczego nie interesują go jednoznaczni bohaterowie i czarno-białe podziały oraz czemu, jego zdaniem, gdyby Szekspir żył dzisiaj, napisałby swój najkrwawszy dramat właśnie o partyzantach z polskiego lasu.
Tvn24.pl: "Obława"- pana opowieść o partyzantach AK nie jest, jak myśli wielu widzów, relacją 1:1 z prawdziwych wydarzeń?
Marcin Krzyształowicz: Oczywiście, że nie. Opowieści będące dokładnym odwzorowaniem realiów nadają się na rekonstrukcje historyczne, dokumentalne. Zwykle okazują się jednak banalne i bez wyrazu. Interesująca naprawdę może być tylko fabuła - tu można preparować pewne sytuacje i tworzyć zaskakujące sploty okoliczności. Był pewien autentyczny punkt wyjścia: porwanie konfidenta gestapo, wokół którego narosła aura tajemniczości. Mój ojciec, jako żołnierz leśnego oddziału AK, dostał właśnie takie zadanie.
- To ojciec był tym, który w filmie wykonuje na nim wyrok?
M.K. Tak naprawdę sam do końca nie wiem… i nie chciałbym ciągnąć tego wątku. Ojciec go porwał, a czy wykonał sam wyrok? Nie wiem, mogę jedynie domniemywać.
- Ojciec żyje? Widział film? Konsultował z panem sceny?
M.K. Tata zmarł w 2004 roku. I chyba nie odważyłbym się nakręcić tego filmu za jego życia. Wchodzenie w polemikę z prawdziwymi wspomnieniami osób żyjących to rzecz nie do przyjęcia dla mnie. Jestem w takim momencie życia, że mogę domniemywać na temat pewnych zdarzeń. Wchodząc w dialog z ojcem byłbym zmuszony do ilustracji obrazkowej faktów, które miały miejsce. A to mnie kompletnie nie interesuje. Niewiele ma też wspólnego z robieniem filmu.
- Możemy powiedzieć nieco więcej o pańskim ojcu?
M.K. Ojciec był w AK, w stopniu kaprala, gdzie m.in. zajmował się tzw. działalnością egzekutorską, czyli wykonywał zamachy na szczególnie niebezpiecznych funkcjonariuszy gestapo i na ludzi z nimi współpracujących. Gdy wybuchła wojna miał 16 lat. Był na tyle młody, a zarazem już doświadczony, by pełnić obowiązki dowódcy drużyny. AK to była zawodowa armia i jej dowództwo miało świadomość psychologicznych konsekwencji tych czynów dla młodych ludzi. W akcji pod Arsenałem nie uczestniczyli chłopcy, ale młodzi 21-22-letni mężczyźni.
- Zrobił pan film w opozycji do tego, w jaki sposób u nas opowiada się o wojnie. Nie ma tu heroicznych bohaterów, podziału na dobrych i złych. Złem skażeni są absolutni wszyscy, ono nie omija idealistów tak samo jak zdrajców.
M.K. Jednoznaczność w ogóle mnie nie interesuje. Unikam jej, gdy tylko mogę. Wojna to czas, który różnicuje postawy, skrajne zachowania, często nieprzewidywalne. Operowanie schematami i czarno-białymi podziałami na katów i ofiary wydaje się więc kompletnie nie na miejscu. Na szczęście kino to medium, które dopuszcza szarości, pozwala je penetrować. I wtedy dopatrujemy się nowych znaczeń, fascynujących także dla współczesnej widowni. Innej, niż ta sprzed pół wieku. Bo naprawdę można historyczną konwencję interpretować arcy-współcześnie i z kolei przeżywać tak, jakby te wydarzenia działy się teraz i dzisiaj.
- Czy dlatego pana film trudno umiejscowić w konkretnym okresie historycznym – jeszcze wojna, bo AK i gestapo, ale też wydarzenia wskazujące na czas powojnia, tworzenia nowej władzy?
M.K. Właśnie dlatego. Celowo chcieliśmy zamazać konkretne realia, stworzyć wrażenie, że mamy do czynienia z rzeczywistością niczym z koszmarnego snu, z fantasmagorią, w której zaciera się dobro i zło. Wszystko tu dzieje się jakby w takiej dziwnej magmie… Mamy do czynienia z grą pozorów, gdzie trudno odróżnić prawdę od fałszu. Bohaterowie znaleźli się w świecie, który przypomina piekło, do którego trafili nie z własnej winy, ale z powodu okoliczności.
Właściwie może słowo czyściec będzie odpowiedniejsze od piekła, bo ze świata, w jakim tkwią, istnieje szansa wydobycia się.
- Urzeka precyzja, z jaką zbudował pan tę opowieść. W filmie nie ma jednej zbędnej sceny. Pomieszał pan za to chronologię - mamy teraźniejszość i przeszłość obok siebie, cofamy się, to znowu wracamy do tu i teraz. Nieuważny widz ma kłopot z nadążaniem za historią.
M.K. Gdyby opowiadać ją chronologicznie, zapewniam panią, że tego filmu wcale by nie było! Jego istota polega na tym, że operujemy czasem – przeszłością i przyszłością, w taki sposób, żeby zmieniało się nasze zdanie o bohaterach, w miarę rozwijającego się seansu. Gdy tej wiedzy o nich przybywa, znamy już ich motywacje i zaczynamy więcej rozumieć, zmieniamy też nierzadko o nich zdanie.
Ta żonglerka czasem ma na celu wpasowanie się w konwencję filmu z tajemnicą, czyli thrillera. Bo zagadka tej historii związana jest z ludźmi - to w nich tkwi sedno dramatu. Ale opowiedzenie o nim wprost, w sposób bezpośredni, zabiłoby cały nastrój, klimat tego filmu. W efekcie bylibyśmy zmuszeni do bardzo konwencjonalnego postrzegania wszystkich postaci i mówienia o problemach w sposób uproszczony. Ten zabieg "operacji na czasie" umożliwił nadanie opowieści znamion uniwersalności, co dla mnie było najważniejsze. Bo choć bohaterem jest partyzant, dzięki tym zabiegom robi wrażenie, bo ja wiem… jakiegoś mitycznego anioła śmierci, kogoś w tym rodzaju.
- Powiedział pan gdzieś, że gdyby Szekspir dożył czasów nowożytnych, umieściłby akcję najkrwawszego dramatu właśnie w sądeckim lesie, w połowie minionego wieku.
M.K. Tak właśnie myślę, bo to tam wówczas, nie na polach Monte Cassino czy pod Kurskiem, jak zwykliśmy mówić, rozgrywała się masakra, która kpiła ze wszystkiego: z honoru, z międzynarodowych konwencji, itd. Masakra, której jedynym przykazaniem było: oko za oko, ząb za ząb. I na pewno Szekspir nie robiłby rekonstrukcji historycznych, tylko, co stanowiło istotę jego twórczości, stworzyłby dramatyczną opowieść, penetrującą zawiłości ludzkiej duszy. To, czy ona rozgrywa się w ramach klasycznej sztuki czy w ramach filmu fabularnego, jest bez znaczenia. Swoją drogą bardzo się dziwię, że nikt nie zrobił dotąd filmu o leśnej partyzantce, że ten fragment naszej tragicznej historii był pomijany. Czemu nikt nie sięgnął do lasów, krzaków, głodu i brudu, wreszcie straszliwych dylematów, jakie były udziałem ludzi tam walczących?
- Pewnie z uwagi na ową dwuznaczność, o jakiej mówiliśmy. Ja miałam jeszcze inne skojarzenia, oglądając film, pozostając przy dramacie, tym razem antycznym: każdy z pana bohaterów zostaje postawiony w sytuacji Antygony. Każdy dokonuje wyborów tak trudnych i dramatycznych, jak ona.
M.K. Ma pani rację i tak, jak w jej przypadku, każdy wybór będzie zły. Ja sam nie odważyłbym się nigdy powiedzieć, że stworzyliśmy dzieło na miarę dramatu antycznego, ale o to właśnie mi chodziło. Przecież prawdziwe kino, to, które potrafi się oprzeć upływowi czasu, dotyka wielkich uniwersalnych tematów, czytelnych w każdej epoce i pod każda szerokością geograficzna. Historia, jaką opowiadam, mogła zdarzyć się równie dobrze i w dżungli amazońskiej. Sedno sprawy pozostaje przecież to samo: prawdziwy dramat zawsze rozgrywa się w ludzkiej duszy.
Rozmawiała: Justyna Kobus
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały dystrybutora