Festiwal na Lido już na półmetku i wciąż bez faworyta. Rozczarował powracający do Meksyku w autobiograficznym "Bardo" Alejandro Gonzalez Inarritu. Po chudych latach do formy powrócił Darren Aronofsky z przejmujący obrazem "The Whale" i wielką rolą Brendana Frasera. Porwały kreacje Penelope Cruz w filmie "L'immensita" Emanuele Crialese'a oraz Cate Blanchett w "Tarze" Todda Fielda.
Choć 79. festiwal w Wenecji przekroczył już półmetek, nie doczekał się jeszcze tytułu, który bez zastrzeżeń porwałby i widzów, i krytyków. Najlepsze recenzje zebrali jak dotąd Darren Aronofsky z niesamowitym "The Whale", a także Todd Field z filmem "TAR". W obu przypadkach krytycy podkreślają, że w sporej mierze to zasługa odtwórców głównych ról, którzy stworzyli mistrzowskie kreacje.
Do grona aktorskich olśnień po raz kolejny na Lido dołącza również Penelope Cruz, która we włoskim filmie "L'immensita" Emanuele Crialese'a, zachwyca nie mniej niż w nominowanej do Oscara kreacji u ostatniego Almodovara.
Przy okazji żadnego z tytułów wielkich mistrzów obecnych w konkursie na Lido w w tym roku nie padło jednak jeszcze tak wyczekiwane na festiwalach filmowych słowo "objawienie".
Autobiograficzny nurt na Lido
"Bardo. Fałszywa kronika garstki prawd" to polski tytuł niezwykle oczekiwanego w Wenecji filmu konkursowego w reżyserii Alejandro G. Inarritu, Meksykanina od lat kręcącego w Hollywood. To zarazem pierwszy od czasu głośnego "Amores Perros" obraz, który reżyser nakręcił w rodzinnym Meksyku. Nietrudno przewidzieć, że wyraźnie autobiograficzny.
Nie doczekał się jednak komplementów i gromkich braw po projekcji - przeciwnie, nie wszyscy dotrwali do końca trzygodzinnego seansu, a uczucie ulgi po jego zakończeniu zdominowało znaczną część recenzji. Peter Bradshaw z "Guardiana" pisze o filmie "niezwykle stylowym realizacyjnie, ale trudnym do zniesienia", a już niemal wszyscy krytycy zarzucają twórcy nadmierną miłość własną i manieryczność. Wśród dalszych zarzutów są pretensjonalność i brak narracyjnej konsekwencji, bez której trudno o spójne dzieło. Wielka szkoda, bo sam twórca nazywa obraz jednym z najważniejszych w dorobku, zaś fani magicznego realizmu, jaki obiecywał, ostrzyli sobie na "Bardo..." zęby.
Autobiograficzne wątki dojrzeć można także we włoskim obrazie "L'immensita" Emanuele Crialese'a, w którym Penelope Cruz jako matka trójki dzieci znajduje schronienie przed samotnością w wyjątkowych relacjach z nimi. Akcja filmu rozgrywa się w Rzymie w latach 70. XX wieku. Najstarsza z dzieci, Adriana, przedstawia się dzieciom z sąsiedztwa jako chłopiec, narażając się na docinki młodszego rodzeństwa. Kochający kiedyś mąż okazuje się agresorem, gdy dziewczynka deklaruje się jako osoba transpłciowa. Matka ucieka od smutnej codzienności w świat wyobraźni, w który wprowadza też dzieci.
Crialese, będący osobą transpłciową, przyznał na konferencji, że Adriana to on sam w dzieciństwie, a w filmie stworzył historię inspirowaną własnymi wspomnieniami, choć z wątkami fikcyjnymi. Krytycy rozpływając się nad kreacją Cruz i jej olśniewającym aktorstwem, nazywają ją: "skrzyżowaniem Sophii Loren i błysku słońca" (Screen International).
Z kolei w nowym obrazie Todda Fielda "TAR", napisanym specjalnie z myślą o Cate Blanchett (tym razem nie autobiograficznym), na pierwszym planie mamy wątek genialnego artysty i pytanie o jego status w dzisiejszym świecie. Reżyser przyznał, że gdyby aktorka nie przyjęła roli, projekt trafiłby do kosza. Field nakręcił historię fikcyjnej dyrygentki - pierwszej w historii kobiety prowadzącej największą, niemiecką orkiestrę, wpisujący się w niekończącą się dyskusję na temat pozycji i przywilejów wybitnych artystów, którzy zyskali status "nietykalnych" w zachodniej kulturze. Tytuł filmu to zarazem nazwisko granej przez Blanchett bohaterki.
Obraz natychmiast zdobył status oscarowego pewniaka, zaś sama Blanchett bezdyskusyjnej kandydatki do statuetki (już po raz siódmy, z czego dwa Oscary ma już na koncie). Niewykluczone, że przyszłoroczny oscarowy bój w kategorii: najlepsza aktorka, rozegra się właśnie między dwoma gwiazdami festiwalu w Wenecji.
I wreszcie film, który na półmetku zyskuje najwyższe oceny krytyków: "The Whale" (Wieloryb), powracającego na Lido po chudych latach Darrena Aronofsky'ego. Oparty na sztuce Samuela D. Huntera, który napisał także scenariusz do filmu, jest przede wszystkim wielkim powrotem do kina po dłuższej przerwie rewelacyjnego Brendana Frasera, niegdyś gwiazdy "Mumii". Obecny na Lido scenarzysta powiedział, że oparł graną przez niego postać "na osobistych doświadczeniach z przybieraniem na wadze i depresją z wcześniejszych lat".
- Mam za sobą historię samoleczenia jedzeniem i historię depresji. Kiedyś byłem dużo większy, niż jestem teraz. Do tego byłem gejem w fundamentalistycznej religijnej szkole średniej, co nie było łatwe... Bałem się to napisać. Kiedy zacząłem pracę, uznałem, że najlepiej będzie uczynić bohaterem kogoś, kto ma w sobie niezachwianą wiarę w dobro człowieka - opowiadał na konferencji Hunter. Taki właśnie jest ważący ponad 300 kg, ukrywający się przed ludźmi, tytułowy "wieloryb" grany przez Frasera.
Aktor wciela się w samotnego nauczyciela, który "zajada" własne nieszczęścia i zupełnie nie wychodzi z domu, a jednocześnie próbuje odnowić relacje z niewidzianą od lat córką. Jego małżeństwo rozpadło się, gdy uświadomił sobie, że jest gejem, i przez cały czas czuje się winny.
Krytycy już typują zapomnianego przez kino ostatnimi laty Frasera, po utracie walorów młodzieńczych i smukłej sylwetki, na jednego z przyszłorocznych oscarowych faworytów.
Timothee Chalamet i długo nikt
Idąc śladami Cannes, wieloletni dyrektor weneckiej imprezy Alberto Barbera od lat zabiega o obecność na Lido hollywoodzkich gwiazd. W tym roku nawet Penelope Cruz i Cate Blanchett nie wzbudziły jednak szaleństwa, jakie towarzyszyło pojawieniu się 27-letniego gwiazdora kolejnego filmu Luki Guadagnino "Bones and All".
Timothee Chalamet, któremu gigantyczną popularność przyniosły najpierw "Tamte dni, tamte noce" tego samego reżysera, a ostatnio "Diuna" Denisa Villeneuve'a pojawił się na premierze w odważnym stroju, odsłaniającym całkowicie plecy i ramiona. Do tego krwistoczerwonym, co miało być mrugnięciem oka w stronę bohaterów filmu Guadagnino, którzy okazują się kanibalami. Dzikie tłumy, jakie przyciągnął na swoja premierę młody gwiazdor wymagały nawet interwencji włoskich karabinierów, co na Lido zdarza się niezwykle rzadko.
"Bones and All" to całkiem inny Guadagnino niż ten z melodramatycznych "Tamtych dni...". W "Bones and All" dostajemy opowieść o parze kanibali podróżujących przez amerykański Midwest. Ale włoski reżyser nie byłby sobą, gdyby nie pokazał ich historii jako studium charakterów dwojga ludzi, których pragnienia nie mogą się spełnić. Choć w kompletnie innej konwencji, jak zwykle też krąży Guadagnino wokół najbardziej lubianych przez siebie tematów: fascynacji młodością i cielesnością, pułapek wieku dorastania, a wreszcie wątku wykluczenia "innych", nie wpasowujących się w normalność.
Przed publicznością jeszcze m.in., zaplanowana na ostatni dzień pokazów konkursowych "Blondynka" Andrew Dominika oraz "The Son" zdobywcy Oscara Floriana Zellera.
Źródło: "Screen Daily", "Variety", tvn24.pl