Polskiemu podróżnikowi Mateuszowi Waligórze zepsuł się rower podczas samotnej wyprawy przez pustynię Gobi. - Nie chciałem szukać pomocy, więc po prostu zacząłem ten rower pchać przed siebie - powiedział nam podróżnik. W pewnym momencie Polak nie mógł już kontynuować wyprawy tak, jak to planował początkowo. Teraz zamierza cofnąć się aż o 120 kilometrów.
Polski podróżnik w 2018 roku jako pierwszy na świecie samotnie przeszedł przez pustynię Gobi. Wtedy zajęło mu to prawie dwa miesiące. Po siedmiu latach Polak postanowił przejechać zimą przez pustynię na rowerze. W poniedziałek, po trzynastu dniach wyprawy, podróżnik napotkał olbrzymie problemy.
"Wydarzyła się najgorsza możliwa rzecz na pustyni - odwilż, czyli anomalia. Temperatura w ciągu dnia utrzymywała się w okolicach 0 stopni Celsjusza. Jak na złość wszędzie zalegały ogromne płaty mokrego śniegu, które kruszą się pod kołami roweru. Pod nimi jest lepka glina, która oblepiła cały napęd, tak że dalsza jazda stała niemożliwa. Koła po prostu przestały się kręcić. Łańcuch oblepiony był tak grubą warstwą, że nie dało się odróżnić poszczególnych ogniw" - napisał Mateusz Waligóra w mediach społecznościowych.
Podróżnik w pewnym momencie odkrył, że jego rower stał się bezużyteczny. "Załamałem się, gdy zdałem sobie sprawę, że jestem w pułapce" - napisał.
Usterka na środku pustyni
Uszkodzone łożyska, które nie pozwalały na normalne poruszanie się, sprawiły, że każdy metr podróży stawał się wyzwaniem. Podróżnik próbował różnych metod, by tylko naprawić rower - skrobanie gliny rękami i patykiem.
"Wymyśliłem w końcu, że jedyną możliwością na uruchomienie roweru jest śnieg. Znalazłem taki o konsystencji cukru i nagimi dłońmi zacząłem wcierać go w łańcuch, przerzutki i cały napęd. Rower się poruszał, ale tylko, kiedy go pchałem. Po około dwóch godzinach pchania glina nieco wyschła i udało się ją wykruszać. W trakcie tego wszystkiego dwa razy zdejmowałem korbę, aby kasować luzy na łożyskach supportu. Wtedy odkryłem prawdę - łożyska się rozpadają, a ja nic nie mogę z tym zrobić. To koniec" - opisał w mediach społecznościowych.
"Po prostu zacząłem ten rower pchać przed siebie"
Redakcji tvn24.pl udało się skontaktować z podróżnikiem, okazało się, że kolejny dzień wyprawy przyniósł kolejną nieoczekiwaną próbę.
- Kolejnego dnia kontynuowałem jazdę, niestety po 20 kilometrach ta część, czyli układ supportu, dzięki któremu kręci się korba - rozleciał się na kawałki, łożysko się po prostu starło. To oznaczało, że rower już dalej nie pojedzie. Nie chciałem szukać pomocy, więc po prostu zacząłem ten rower pchać przed siebie, do najbliższej osady miałem już wtedy prawie 120 kilometrów. I myślę, że zapasy wody pozwoliłyby mi na to, żeby ten rower dopchać bezpiecznie - przekazał nam Mateusz Waligóra.
Wyzwanie dla Polaka stanowiła nie tylko odległość, ale także ponad 500 metrów różnicy w wysokości.
- Po dwóch godzinach pchania tego roweru zobaczyłem samochód na horyzoncie. Samochodów nie widziałem od dwóch dni, nie widziałem też żadnych jut. Zacząłem machać do tego auta, on zauważył mnie i skręcił w moją stronę. Tym samochodem był terenowy lexus, którym podróżowało 14 osób. Ciężko mi było uwierzyć, że Ci ludzie po prostu mnie tam nie zostawią, ale oni powiedzieli, że mnie zabiorą ze sobą do osady w Sevrei, a więc jechaliśmy w 15 osób z tym rowerem na dachu - wyjaśnił podróżnik.
Choć zahaczenie o miejscowość nie było w planach podróżnika, stamtąd mógł on dojechać do osady w Dalandzadgad, do której początkowo planował dotrzeć na rowerze.
- Dzisiaj jestem w Dalandzadgad, to jest największe miasto w pustyni Godi, taka stolica i tutaj miałem dotrzeć na rowerze. Byłby to koniec wyprawy, gdyby nie wspaniali ludzie, którzy mi pomagają i którym udało się zakupić części. Czekam na te części i one powinny dotrzeć jutro, wtedy będę wiedział, czy pasują, ale jeśli ten układ supportu będzie pasował, to uda mi się jutro zreperować swój rower i wrócę po prostu na trasę swojej podróży - powiedział.
Zmiana trasy
Obecnie podróżnik postanowił delikatnie cofnąć się na trasie, choć w rzeczywistości wie, że w tym roku nie dotrze do punktu, z którego został zabrany.
- Ta moja podróż nadal trwa, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Włożyłem w to ogrom wysiłku i chciałbym móc kontynuować tę jazdę aż do punku docelowego, którym jest miejscowość Sajnszand. To ponad 500 kilometrów od Dalandzadgad. Niemniej jednak chce się jeszcze cofnąć na trasę o 100 kilometrów, tak że jeśli mi się jakoś uda dotrzeć do końca tej podróży, to w stosunku do zaplanowanej trasy będę w plecy o 120 kilometrów, bo do samego miejsca, z którego zostałem zabrany, raczej się nie dostanę w tym roku - wyjaśnia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Mateusz Waligóra (archiwum prywatne)