Traktowali je jak przedmioty i swoją własność. Sygnowali to w specyficzny sposób - tatuażami na ciele. W Gdańsku ruszył proces sutenerów, którzy mieli czerpać korzyści z prostytucji co najmniej 70 kobiet. Choć trudno w to uwierzyć, część z nich broni swoich pracodawców: - Zrobiłyśmy tatuaże z własnej woli, z wdzięczności za to, że chłopaki zapewniali nam bezpieczeństwo - przekonuje jedna z kobiet reportera "Blisko Ludzi".
Z akt sprawy wyłania się obraz zorganizowanej na kształt sekty grupy zarządzanej przez trzech braci w wieku 26, 31 i 24 lat. W gangu panowała bezwzględna dyscyplina - kobiety nie tylko nie mogły odmawiać świadczenia usług seksualnych klientom, ale również wychodzić bez pozwolenia. Prostytutki miały na ciele tatuaże, świadczące o tym, do kogo "należą". W różnych miejscach ciała miały np. wytatuowane "Własność Pawła" lub "Niewolnica Pana Leszka". Za wszelkie "przewinienia" kobiety były karane fizycznie i finansowo.
- Były takie sytuacje, że zamykali na klucz czy oblewali wodą - mówi w rozmowie z reporterem "Blisko Ludzi" TTV oficer operacyjny CBŚ. - Został tam stworzony system 16-godzinnej pracy i dziewczyny musiały się z tego wywiązać - dodaje.
Kobiety często traciły cały swój zarobek. - Grupa stworzyła tak system kar, że kobiety się żaliły, iż pracowały, a nie miały żadnego zarobku, bo za każde spóźnienie były karane finansowo - tłumaczy Mariusz Marciniak z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku.
Większość prostytutek nie chce rozmawiać o swoich byłych szefach. - Są nieskore do współpracy. Nie chcą nic mówić. Obawiają się zemsty swoich pracodawców. Boją się też, że zostaną deportowane do kraju z którego przybyły. W większości przypadków są to kobiety zza wschodniej granicy, które przebywają w Polsce nielegalnie - opowiada były dyrektor biura kryminalnego KGP Marek Dyjasz.
"Oni chcieli dobrze"
Chociaż trudno może być w to uwierzyć, część kobiet broni jednak swoich pracodawców i nie zamierza zeznawać przeciwko braciom.
- Oni chcieli dobrze, żeby dziewczyny sobie coś odłożyły. Nie było żadnego zmuszania - przekonuje jedna z nich reportera "Blisko Ludzi" TTV
- Nikt mnie nie zmuszał. Po prostu lubię dotrzymywać towarzystwa starszym panom – opowiada kobieta. Jej zdaniem wszystkie dziewczyny doskonale wiedziały, jaką pracę będą wykonywać.
- Byłam w rożnych miejscach. Bywało źle. To są najukochańsze osoby, do których mogły trafić dziewczyny. Oni dla nich chcieli dobrze, żeby mogły odłożyć pieniądze – tłumaczy dziewczyna.
A tatuaże? - Zrobiłam sobie z własnej woli, bo dużo mi pomogli. Wyciągnęli mnie z nerwicy i przestałam pić. Wprowadzili mnie na dobrą drogę - mówi.
Proces już ruszył
W środę na ławie oskarżonych zasiadło łącznie 21 osób - członków gangu sutenerów, którzy sami siebie przedstawiali jako "organizację". Proces toczy się za zamkniętymi drzwiami.
Prostytutka, która zgodziła się na rozmowę z TVN24, cały czas broni mężczyzn (jest jedną z oskarżonych w sprawie). Ale sielankowy obraz "organizacji", jaki przedstawia jest sprzeczny z informacji zawartymi w akcie oskarżenia.
Gang zasłynął brutalnymi metodami - prostytutki miały m.in. tatuaże na nogach i plecach podkreślające, czyją są własnością. Kobiety były traktowane jak niewolnice. Mimo to niektóre pojawiły się na sali rozpraw, żeby dodać otuchy gangsterom.
Mężczyźni szukali ofiar wśród młodych kobiet, które miały kłopoty finansowe. Potem były one bite i zmuszane do seksu. Niektóre świadczyły usługi dobrowolnie.
Według aktu oskarżenia na czele grupy stali bracia B. - trzej mężczyźni w wieku 26, 31 i 24 lat. Działali od czerwca 2009 do września 2013 roku.
Szefem był 31-letni Aleksander, z wykształcenia pedagog, w swoim środowisku nazywany "Złoty", "Mniejszy" lub "Olo". Ściśle współdziałali z nim jego bracia Leszek i Paweł. Grupa działała głównie na terenie Gdyni - Witomina, gdzie mieszkała większość oskarżonych.
Autor: kg/kv / Źródło: tvn24, "Blisko Ludzi" TTV