Słaby Zachód, uparty Kijów, bezkarna Rosja – i recepta na wojnę gotowa. Ta z Gruzją trwała pięć dni. Jeśli Władimir Putin zdecyduje się na otwarty konflikt z Ukrainą, będzie chciał, by nie trwał dłużej. A zdecyduje się na inwazję wtedy, gdy uzna, że dotychczasowe metody nie gwarantują osiągnięcia głównego celu, czyli przejęcia kontroli nad kursem polityki Kijowa.
Opcja otwartej wojny z Rosją wisi nad Ukrainą niczym miecz Damoklesa od roku. Oczywiście faktem jest, że od miesięcy Rosja walczy zbrojnie z Ukrainą, i to używając regularnego wojska. Ale jest to wojna „nieoficjalna” czy – to określenie robi ogromną karierę – hybrydowa.
Czym byłaby więc wojna „otwarta”, regularna? Choćby tym, czym inwazja Rosji na Gruzję w 2008 roku. Czym różniłaby się od tej obecnej? Politycznie – przyznaniem Moskwy, że toczy wojnę z sąsiednim państwem. Militarnie – możliwością użycia przez Rosjan całego potencjału zbrojnego bez prób ukrywania tego, co znaczy, że konflikt przeniósłby się w powietrze. Geograficznie – działania wojenne mogłyby objąć całe terytorium Ukrainy i być może przygraniczne rejony Rosji, Białorusi i Mołdawii.
Opcja wciąż na stole
W ciągu ostatniego roku już kilka razy wydawało się, że jest o włos od otwartej inwazji rosyjskiej. Chyba największe zagrożenie miało miejsce w kwietniu 2014 r. Potem jeszcze w listopadzie. No i oczywiście w sierpniu, gdy rosyjskie jednostki weszły do Donbasu, uderzając w tyły i flanki Ukraińców będących o krok, a konkretnie kilkanaście dni od stłumienia rebelii.
Po kolejnym układzie mińskim i likwidacji tzw. występu debalcewskiego Rosja stała przed alternatywą: zamrozić konflikt na jakiś czas (tak jak po pierwszym układzie mińskim we wrześniu ub.r.) lub kontynuować ofensywę. Obserwując sytuację na terenach marionetkowych „republik ludowych” po bitwie debalcewskiej wydaje się, że Moskwa wybrała wariant drugi. W przeciwieństwie do okresu jesiennego, tym razem po ogłoszeniu rozejmu Rosja nie wycofuje swoich żołnierzy z Donbasu. Przeciwnie, napływają informacje o kolejnych konwojach wjeżdżających na terytorium Ukrainy.
Wielki wysiłek militarny, jakim były boje o Debalcewe, zakończył się pod koniec lutego. Walki o strategiczny rejon wymagały ściągnięcia sił z innych odcinków frontu i przyniosły bardzo duże straty stronie rosyjskiej. Przygotowanie nowej, szeroko zakrojonej ofensywy to kwestia około miesiąca, choć już w marcu możliwe są manewry i akcje zbrojne przygotowujące grunt pod główne uderzenie.
Początek kwietnia będzie też sprzyjał ewentualnemu rozpoczęciu ofensywy ze względów pogodowych – kończą się wtedy w tamtym regionie przedwiosenne roztopy. Na ten czynnik także wskazał Zbigniew Bujak, członek Komitetu Obywatelskiego Solidarności z Ukrainą. We wtorkowych „Faktach po Faktach” powiedział, że Ukraińcy już o kilku miesięcy przygotowują się, iż kwiecień może być miesiącem bezpośredniej, otwartej interwencji wojsk rosyjskich i wojny. Pesymizm i obawy przed najgorszym są też zresztą obecne na samej linii frontu, wśród ukraińskich żołnierzy. Kolejne układy mińskie i kolejny odwrót (Debalcewe) z pewnością nie budują morale.
Jedna z dróg wiodących do celu
Ofensywa rosyjska w Donbasie jest właściwie pewna. Ale czy Putin zaangażuje się aż tak, by rozpętać regularną wojnę Rosji z Ukrainą także poza obecnym teatrem działań wojennych?
Czy to lokalna ofensywa i powolne odrywanie kolejnych kawałków terytorium, czy frontalne uderzenie, jedno i drugie to tylko środek do osiągnięcia celu. Celem Putina jest oczywiście nie aneksja Donbasu, nie tworzenie jakiejś Noworosji, nie tworzenie lądowego połączenia z Krymem. Celem jest podporządkowanie całej Ukrainy lub/i zepchnięcie jej w otchłani anarchii, wewnętrznych waśni i permanentnego kryzysu gospodarczego. W wizji Putina i rosyjskich imperialistów nie ma miejsca na niezależną od Moskwy, reformującą się wewnętrznie (nie tylko gospodarczo) i coraz bliższą Zachodowi (członkostwo w NATO i UE nie są wcale konieczne) Ukrainę. To by oznaczało kres marzeń moskiewskich nie tylko o odbudowie imperium przynajmniej w granicach byłego ZSRR, ale też Kijów stałby się poważnym geopolitycznym konkurentem dla Moskwy na obszarze Europy Wschodniej (współczesna wersja dylematu: Ruś kijowska czy Ruś moskiewska).
Aby temu zapobiec Rosja napadła na Ukrainę po zwycięstwie Majdanu, zabrała Krym, podsyca wojnę w Donbasie i destabilizuje – poprzez swoją agenturę i miejscowych zwolenników Moskwy – sytuację w innych regionach kraju. Jak dotąd jednak żaden z użytych środków, od wojny ekonomicznej i szantażu gazowego, przez dyplomatyczne gry (w których Niemcy i Francja oparciem dla Kijowa nie są) po presję militarną nie pozwolił Putinowi osiągnąć celu. Czyli jeśli nie zmiany rządów w Kijowie to przynajmniej zmiany ich politycznego kursu. Kolejne militarne porażki i przypieczętowujące je dyplomatyczne ustalenia nie złamały Ukraińców, a konkretnie Petra Poroszenki. Fatalną dla Moskwy informacją było też zwycięstwo w wyborach parlamentarnych obozu Arsenija Jaceniuka, bo Poroszenko – z którym Moskwa miała nadzieję się dogadać – nie zdobył monopolu na władzę. Do tego dochodzi presja batalionów ochotniczych i związanych z nimi polityków oraz silne środowisko wyrosłe z Majdanu, niezwiązane wcześniej z establishmentem. Przy takim układzie sił w Kijowie Moskwa nie może liczyć, że Poroszenko się dziś podda, bo szybko zmiotłaby go nowa fala rewolucji. Pod tym względem można więc dziś powiedzieć, że Rosja – mimo militarnych zwycięstw i upokorzenia dyplomatycznego Zachodu – nie wygrywa na Ukrainie.
Z tego wynika groźba otwartej inwazji. Jeśli Putin uzna, że to jedyna droga do osiągnięcia celu, rozpęta wojnę. Nie po to, aby podbić, okupować, czy rozebrać Ukrainę na części. Po to, aby zniszczyć ukraiński potencjał obronny, rzucić Poroszenkę, Jaceniuka i Radę Najwyższą na kolana i, być może to jest najważniejsze, sterroryzować, śmiertelnie przestraszyć ukraińskie społeczeństwo.
Lekcja mijającego roku
Pod koniec kwietnia 2014 r. blisko 80 tys. rosyjskich żołnierzy rozciągniętych wzdłuż wschodniej granicy Ukrainy, stacjonujących na Krymie i w Naddniestrzu czekało na rozkaz z Kremla, żeby zaatakować. Jak relacjonował znakomity rosyjski analityk Paweł Felgenhauer, zapewne opierając się na swoich źródłach w armii, za inwazją 23 kwietnia najmocniej opowiadała się minister obrony Siergiej Szojgu. Miał wskazywać na wielką dysproporcję sił w Donbasie (Kijów dopiero tak naprawdę zbierał się do operacji antyterrorystycznej) i koncentrację własnych sił w pobliżu granicy pod pretekstem ćwiczeń. Rosjanie mogli wtedy wejść i nie napotykając większego oporu, w kilka dni dotrzeć do Odessy. Głównodowodzący Putin nie wydał jednak rozkazu. Być może z obawy przed reakcją Zachodu, być może licząc, że w inny sposób uda się Kremlowi opanować sytuację na Ukrainie.
Co takiego wydarzyło się w ciągu blisko roku, by opcja regularnej wojny znów stała się bardzo realna? Z jednej strony z pewnością przeciwnik Rosji stał się silniejszy militarnie. Silniejszy, nie znaczy jednak, że silny. Ukraińskie wojsko wciąż jest bardzo słabe w porównaniu z Rosjanami. Niby nabrało bojowych doświadczeń w Donbasie, ale też przecież poniosło tam ciężkie porażki i duże straty w sprzęcie. Na morale nie wpłynęło dobrze na pewno ciągłe wycofywanie się, a jedna z największych bolączek sił zbrojnych – jakość dowodzenia i dowódców – wciąż nie została wyleczona. Mimo wszystko jednak, dziś inwazja przyniosłaby zapewne Rosji większe straty niż rok temu.
Za to dziś Putin ma większą pewność, że reakcja Zachodu na wojnę nie będzie mocna. I na pewno nie wojskowa. Postawa Niemiec i Francji wokół porozumienia Mińsk-2, milczenie Obamy, brak reakcji ze strony Brukseli, sojusznicy w rodzaju Orbana – ostatnie dwa miesiące upewniają Putina w przekonaniu, że agresja na Ukrainę uszłaby mu na sucho. Gospodarczymi karami się nie przejmuje – wszak czołgi są szybsze od skutków sankcji. Może mieć za to nadzieję, że gdy wreszcie rozwiąże problem Ukrainy, szybciej dogada się ze zmęczonymi kryzysem partnerami zachodnimi. Dogada się, to znaczy ci partnerzy zaproponują wreszcie takie warunki nowego pokoju w Europie, które zadowolą Rosję. Przynajmniej na razie.
Generałowie lubią wiosnę
Jeśli Rosja zaatakuje Ukrainę, zrobi to w kwietniu lub w pierwszej połowie maja – stwierdził Felgenhauer na łamach "Foreign Policy". Tyle że 27 marca 2014 r. Przekonywał wtedy, że "okno możliwości" dla inwazji otworzy się wraz z początkiem wiosennego poboru w rosyjskim wojsku (1 kwietnia). Dziś, po niemal roku, te słowa znów stają się aktualne. Choć należy podkreślić, że otwarcie „okna możliwości” nie oznacza, że Rosja przez nie zdecyduje się przejść.
Co by oznaczała otwarta agresja Rosji? Czym by się to różniło od dotychczasowej wojny? Przede wszystkim walka w powietrzu – i to nad całym terytorium Ukrainy. Uderzenia lotnictwa rosyjskiego, ale też ostrzał pociskami balistycznymi (np. Iskander). Szybkie przełamanie zorganizowanej obrony ukraińskiej, wdarcie się pancernymi klinami w głąb obszaru przeciwnika. Zmuszenie go do bezładnego odwrotu, zamknięcie w kotłach.
Kiedy jeszcze w styczniu sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ołeksandr Turczynow mówił w parlamencie o możliwości zmasowanej interwencji rosyjskiej, miał na myśli właśnie przede wszystkim lotnictwo. Ukraińskie jest bardzo słabe. Skoro Kijów nie używa go nawet w walkach w Donbasie (latem 2014 r. poniosło ciężkie straty – najwyraźniej zaskoczone skutecznością obrony przeciwlotniczej przeciwnika, a tak naprawdę tym, że są to rosyjskie systemy i rosyjska obsługa), to co dopiero mówić o frontalnym starciu z całą rosyjską potęgą. Głównym atutem Ukraińców – co pokazała wojna w Donbasie – jest artyleria i wieloprowadnicowe systemy rakietowe. Tyle, że w Donbasie toczy się głównie walka pozycyjna. Jeśli zaś Rosja zdecyduje się na inwazję, będzie to wojna błyskawiczna, w której świetna artyleria ukraińska straci większość swej przewagi.
Niepokoić Kijów musi jeszcze jedno. Otóż wojska rosyjskie mogące wziąć udział w wojnie są dziś już nawet liczniejsze niż rok temu, gdy wszyscy spodziewali się uderzenia. Dowódca sił USA w Europie generał Ben Hodges powiedział we wtorek w Berlinie, że w ocenie amerykańskich sił zbrojnych na wschodzie Ukrainy jest 12 tys. rosyjskich żołnierzy. Do tego 29 tys. rosyjskich żołnierzy stacjonuje na Krymie, a przy granicy z Ukrainą pozycje zajęło 50 tys. żołnierzy. W sumie, jeśli jeszcze dodamy 2,5 tys. Rosjan w Naddniestrzu – jest to ponad 93 tys. żołnierzy. Nieco wyższa liczba – 99,6 tys. - padła 14 lutego z ust gen. Rusłana Chomczaka, stojącego na czele ukraińskiego Dowództwa Operacyjnego Południe (14,4 tys. w Donbasie, 29,4 tys. na Krymie, 55,8 tys. nad wschodnią granicą Ukrainy). Tenże gen. Chomczak mówił też na konferencji w Dniepropietrowsku z udziałem ambasadora USA o 29,3 tys. rebeliantów, bardzo dobrze wyposażonych w rosyjską broń.
A jeśli do tego jeszcze dodać kilkanaście tysięcy wyszkolonych i dobrze uzbrojonych separatystów z Naddniestrza to liczba potencjalnych agresorów w razie otwartej wojny sięga 140-150 tys. ludzi. Nie można zapominać o tych jednostkach specnazu GRU i wojsk powietrzno-desantowych, które nie stacjonują teraz na lub w pobliżu Ukrainy – to kolejne kilkanaście tysięcy świetnie wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy, których rosyjskie dowództwo może błyskawicznie przerzucić na front.
Przewaga początkowa
Rok temu gen. Philip Breedlove, dowódca sił NATO w Europie mówił, że rosyjskie wojska „osiągnęłyby swe cele” na Ukrainie w 3-5 dni. Dziś zapewne trwałoby to dłużej, ale też najważniejsze jest pytanie o cele. Wtedy mówiło się o Charkowie, Chersoniu, Odessie. Dziś chyba jednak celem Rosji byłoby zmiażdżenie armii ukraińskiej, paraliż państwa i władz, ale już niekoniecznie terytorialne podboje. Gdyby jednak zdecydowano się też na wielką lądową ofensywę, musiałaby to być wojna błyskawiczna – rozbicie dużych zgrupowań ukraińskich i zajęcie ważnych pozycji w głębi operacyjnej zanim Ukraina zmobilizuje wystarczające siły i zanim Zachód byłby w stanie w jakikolwiek sposób zareagować. Blitzkrieg, by już po góra paru dniach Kijów i Zachód rozmawiali z Moskwą nie o wstrzymaniu działań wojennych, ale warunkach kapitulacji.
Na korzyść agresora przemawia szereg czynników. Nie tylko obiektywna przewaga militarna, w powietrzu wręcz miażdżąca. W razie regularnej wojny Ukraina znajdzie się w faktycznym okrążeniu. Na wschodzie długa lądowa granica na wschodzie z Rosją i naszpikowany wojskiem i bronią Donbas. Na południu zamieniony w fortecę Krym i Flota Czarnomorska. Na zachodzie Naddniestrze. Wreszcie na północy Białoruś – najbliższy wojskowy sojusznik Moskwy (mają np. wspólną obronę powietrzną), który może udostępnić swe terytorium Rosji, jeśli nie siłom lądowym, to powietrznym. Na dodatek, mimo zapowiedzi sprzed kilku miesięcy, wciąż większość jednostek ukraińskich ma stałe bazy w zachodniej części kraju. Także cała infrastruktura wojskowa i obronna była budowana za czasów sowieckich na wypadek agresji z zachodu. Po 1991 r. władze w Kijowie nie postarały się, by to zmienić, by zadbać przynajmniej o jakąś równowagę pod tym względem. Nikt nie wyobrażał sobie, że możliwe jest wielka lądowa wojna z Rosją.
Ukrainie wybitnie nie sprzyja też geografia. Licząca blisko 2 tys. km lądowej granicy z Rosją nie opiera się prawie wcale o żadne naturalne bariery (rzeki, jeziora, bagna, góry), przeciwnie to płaska jak stół równina. Gdzieniegdzie są płytkie doliny rzeczne – tyle że tak się źle dla Kijowa składa, że biegną one nie południkowo, ale równoleżnikowo. A więc zamiast stać się przeszkodą dla nacierających Rosjan, są wręcz pomocne. Gdyby Rosjanie zdecydowali się na wielką lądową ofensywę, to tak naprawdę zatrzymać mógłby ich dopiero Dniepr. Wszystko, co na wschód od rzeki to stepy i lasy liściaste (na północy) – sprzyjające szybkim manewrom i walkom pancernym, ale też dające przewagę temu, kto panuje w powietrzu.
Scenariusz wojenny
Gdyby wyobrazić sobie lądową ofensywę Rosji, to ruszyłaby ona nie tylko z Donbasu i leżącego obok obwodu rostowskiego (na Krym, na Dniepropietrowsk), ale też bardziej na północ, z rejonu Kurska i Biełgorodu na Charków i Sumy. Z Krymu natarcie mogłoby pójść na Odessę i Chersoń. A front naddniestrzański angażowałby część sił ukraińskich. Podobnie jak stwarzanie bezpośredniego zagrożenia dla Kijowa.
Aby frontalne uderzenie piechoty i sił pancernych nie zakończyło się zbyt dużymi stratami, Rosjanie z pewnością wykorzystaliby wszelkie możliwe opcje paraliżujące zdolności obronne Ukrainy. A więc desant na kluczowe punkty (lotniska, mosty itp.), a przede wszystkim szybkie opanowanie powietrza – zniszczenie ukraińskiego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej. Celem ataków powietrznych, artylerii i sił rakietowych byłyby nie tylko zgrupowania przeciwnika, ale i infrastruktura.
Ważną rolę odegrałyby grupy dywersyjne na pewno już dziś zainstalowane w głębi Ukrainy. Ich zadaniem byłby sabotaż utrudniający ruchy wojsk ukraińskich, akty terrorystyczne wywołujące chaos na tyłach i wsparcie lokalnych „rewolucji” – powtórka scenariusza sprzed roku z Donbasu.
Drugi wariant wojny to destabilizacja Ukrainy (terroryzm, sabotaż), choćby według scenariusza kreślonego w ostatnich tygodniach przez ukraiński kontrwywiad, przy jednoczesnej kampanii nalotów. Coś w rodzaju operacji powietrznej NATO przeciwko Serbii w 1999 r. Siła ognia Rosji byłaby jednak jeszcze większa – bo bezpośrednie sąsiedztwo pozwala wykorzystać różnego rodzaju i zasięgu wyrzutnie rakietowe.
Rosjanie są zdolni do szybkiego zajęcia znaczącej części wschodniej Ukrainy. Tyle, że nie o takie podboje chodzi. Rosja nie jest bowiem w stanie okupować dużych obszarów sąsiedniego kraju, zwłaszcza gdyby większość ludności była nastawiona wrogo. Dlatego ewentualnie Rosjanie opanowaliby tylko te obszary, gdzie mogą liczyć na przychylność znaczącej części mieszkańców i kolaborację lokalnych elit (Charków). Zasadniczo nie to jednak byłoby celem inwazji, ale zadanie tak ciężkich klęsk Ukraińcom, by ci poprosili o pokój. Na warunkach dyktowanych przez Moskwę (czyli m.in. rezygnacja z kursu na Zachód, swobodny dostęp do Krymu, faktyczna niezależność Donbasu).
Putin zdecyduje się – tak jak się obawia wielu Ukraińców – na wiosenną inwazję na pełną skalę tylko wtedy, gdy będzie pewny, lub będzie miał solidne podstawy by wierzyć, że Zachód nie zareaguje stanowczo na wojnę, że operacja będzie krótka, że straty własne nie będą wysokie, a przede wszystkim, że Kijów wreszcie padnie na kolana.
Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl