|

Techimperium kontratakuje. Jak bronić wolności słowa przed wielkimi platformami?

Zuckerberg i Bezos
Zuckerberg i Bezos
Źródło: Anna Moneymaker/Getty Images

Ważniejsi niż kongresmeni, ważniejsi niż przyszli członkowie rządu. Na inauguracji Donalda Trumpa amerykańscy miliarderzy dostali najlepsze miejsca - tuż przy rodzinie prezydenta. Czy mariaż biznesu technologicznego z władzą stanowi zagrożenie dla wolności słowa i bezpieczeństwa?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Obserwując styczniowe uroczystości inauguracyjne w Waszyngtonie, wielu dziwiło się na widok potentatów technologicznych, którzy w budynku kapitolińskiej Rotundy symbolicznie złożyli hołd lenny 47. prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

No bo jak to? Ci wszyscy postępowi wolnościowcy nagle skręcili w prawo?

Pamiętamy przecież, że przy poprzedniej inauguracji - tej w 2021 roku - gdy najzagorzalsi wyznawcy ruchu MAGA szturmowali świątynię amerykańskiej demokracji i po tej samej Rotundzie kręciły się ultraprawicowe bojówki, szefowie Mety, Youtube'a i Twittera otwarcie sprzeciwili się działaniom Donalda Trumpa. Polityk został zablokowany w ich serwisach, dla większości establishmentu medialnego i politycznego stał się persona non grata.

Tymczasem cztery lata później, obok przedstawicieli tradycyjnego biznesu ze Stanów i reszty świata, wianuszek wokół Trumpa utworzyli także przedstawiciele Microsoftu, Google'a, Mety, Apple'a, Amazona i TikToka. Wśród nich był również Elon Musk, który otwarcie zaangażował się w kampanię wyborczą republikanów.

To, co wydarzyło się w Waszyngtonie, nie było tylko symboliczne. Już wcześniej, od kiedy wiadomo było, że to Donald Trump zasiądzie w Białym Domu na kolejne cztery lata, wiele amerykańskich dużych firm zaczęło deklarować, że wycofuje się z polityki DEI (skrót od angielskich słów "Diversity, Equity and Inclusion", oznacza: "różnorodność, równość i włączanie"). Ze wspierania i rozwijania programów mających za zadanie tworzenie zróżnicowanych i przyjaznych mniejszościom środowisk pracy zrezygnowały nie tylko firmy technologiczne, takie jak Meta czy Google, wycofał się z nich nawet McDonalds. Jest to oczywiście kierunek pożądany przez nową administrację, która podobne praktyki stosuje na poziomie np. urzędów federalnych.

- Skręt w prawo? Moim zdaniem to jest skręt za swoim biznesem - uważa Anna Wittenberg, dziennikarka "Dziennika Gazety Prawnej".

Nowa administracja Trump-Vance nie pozostawia złudzeń, jak wyobraża sobie nową, prawicową poprawność polityczną, a szefowie wielkich firm starają się tej wizji sprostać. Wydaje się, że deklarowane przez korporacje (także te technologiczne) wartości, należy włożyć między bajki i traktować jedynie w kategoriach zagrywek PR-owych i oportunistycznego dostosowywania się do bieżących standardów.

- Dominującą ideologią, która jest dla nich naprawdę ważna i niezmienna, jest ideologia zarobku i wzrostu; wzrostu na giełdzie, wzrostu zadowolenia inwestorów i akcjonariuszy - dodaje Sylwia Czubkowska, dziennikarka specjalizująca się w nowych technologiach, współprowadząca podcast "Techstorie" w TOK FM.

Zaskakiwać może jedynie tempo, w jakim miliarderzy porzucili dotychczasową poprawność polityczną w swoich korporacjach i z jakim entuzjazmem przyjęli nową. Dobrze to widać na przykładzie Mety - konglomeratu mediów społecznościowych należącego do Marka Zuckerberga.

Inauguracja Donalda Trumpa. CEO Mety Mark Zuckerberg i Lauren Sanchez
Inauguracja Donalda Trumpa. CEO Mety Mark Zuckerberg i Lauren Sanchez
Źródło: PAP/EPA/KENNY HOLSTON / POOL

Dwie twarze Zuckerberga 

Na dziesięć dni przed inauguracją prezydenta USA Mark Zuckerberg pojawił się w popularnym podcaście prawicowego komentatora i prezentera Joe Rogana. Przez trzy godziny właściciel Mety stawiał tezy, że w amerykańskich firmach brakuje "męskiej" i "agresywnej energii". Mówił, że urzędnicy z administracji Bidena krzyczeli na jego pracowników, by ci usunęli z Facebooka treści, które rząd uważał za dezinformacyjne na temat szczepionek covidowych. Opowiadał także o zmianach w moderacji na swojej platformie; o decyzji odsunięcia od pracy fact-checkerów, zarzucając im tendencje cenzorskie, choć przecież fact-checkerzy żadnych treści nie usuwają, mogą ewentualnie rozszerzać je o dodatkowe informacje, kontekst, komentarz.

I choć podcast Rogana ma wiele milionów odsłon, nie ma wątpliwości, na którym słuchaczu Zuckerbergowi zależało najbardziej. Na tym samym, z którym przez lata pozostawał w otwartym konflikcie. Jeszcze przed pierwszą kadencją Donalda Trumpa Zuckerberg wyśmiewał pomysł budowania muru na granicy z Meksykiem. Gdy republikanin po raz pierwszy wygrał wybory i rozpoczął walkę z migrantami przebywającymi nielegalnie na terenie USA, szef Mety publicznie ich bronił.

W 2016 roku Facebook, po skandalu Cambridge Analityca, uruchomił swój program weryfikacji faktów, który miał ograniczyć rozprzestrzenianie się dezinformacji. Trump nazywał ten ruch dyskryminacją republikańskich i konserwatywnych głosów. - Garstka monopolistycznych mediów społecznościowych kontroluje znaczną część zarówno publicznej, jak i prywatnej komunikacji w USA! - grzmiał w 2020 roku, podpisując rozporządzenie wykonawcze mające ograniczyć cenzurę treści w mediach społecznościowych. 

Do kulminacji konfliktu doszło po wspomnianych już wydarzeniach ze stycznia 2021 roku, gdy po szturmie na Kapitol Donald Trump został zablokowany w największych mediach społecznościowych. Mark Zuckerberg, jak przypominają dziennikarze "Los Angeles Times", napisał wtedy na Facebooku: "Jego decyzja, by wykorzystać swoją platformę do poparcia, a nie potępienia działań swoich zwolenników w budynku Kapitolu, słusznie zaniepokoiła ludzi w USA i na całym świecie".

Ten post został już usunięty.

W przededniu ponownego zaprzysiężenia Donalda Trumpa, w Mecie nadszedł czas zmian. 

- Na początku to były symboliczne gesty. W Messengerze, w jednym z produktów Mety, można sobie wybierać motywy interfejsu czatu. Na liście motywów były takie, które dotyczyły praw mniejszości seksualnych. Część została usunięta, innym zmieniono nazwy na bardziej ogólne - opisuje w rozmowie z tvn24.pl Jan Jęcz, analityk do spraw gospodarki cyfrowej Polityki Insight. - Usunięto także tampony i podpaski z łazienek męskich, żeby transmężczyźni nie mogli mieć do nich dostępu. Pozornie są to drobiazgi, ale Meta w jakiś sposób chciała, żeby zostało to dostrzeżone, żeby te informacje do mediów trafiły, żeby przypodobać się nowej administracji Trumpa.

Rozluźniono także moderację, oddając ją, na wzór platformy X, w ręce użytkowników. Treści polityczne nie będą już wyciszane. Doszło także do zmian personalnych. Na początku stycznia ogłoszono, że na stanowisko wiceprezesa ds. globalnych w Mecie powołany zostanie Joel Kaplan - działacz Partii Republikańskiej. Do rady dyrektorów Mety trafił natomiast Dana White, biznesmen znany z ciepłych relacji z Trumpem. Działy moderacji czeka dosłowna przeprowadzka - z liberalnej Kalifornii do konserwatywnego Teksasu.

- Nastąpiła też zmiana regulaminu moderacyjnego. Można teraz używać pewnych sformułowań wobec osób z mniejszości seksualnych i etnicznych, które były uznawane wcześniej za język nienawiści - mówi Jan Jęcz z Polityki Insight. - Kiedy Mark Zuckerberg stwierdził, że firmie bardziej opłaca się teraz nagiąć do nowych warunków polityczno-kulturowych i zaczął te zmiany wymuszać, od razu pojawiły się informacje, że wewnątrz spotkało się to z ogromnymi protestami. To jest bardzo ważna kwestia, jak w takiej wielkiej korporacji jak Meta prywatne poglądy pracowników różnego szczebla ostatecznie są w ogóle nieistotne względem tego, co myśli sama góra.

- Być może Zuckerberg robi taką pokazówkę, bo ma więcej do przegrania? - zastanawia się Sylwia Czubkowska. - Sytuacja dzisiaj jest pod wieloma względami zupełnie inna niż w 2016 roku. Tym razem Donald Trump jest dużo bardziej dojrzałym politykiem. Jego zwycięstwo już nie było zaskoczeniem. Wokół niego jest wierna świta, to ludzie, którzy mają bardzo konkretne interesy gospodarcze i polityczne. Mają też bardzo konkretne poglądy. Ci, którzy chcą robić z nimi interesy, chcą mieć odpowiednią pozycję, chcą być odpowiednio zaopiekowani, po prostu w to idą. Nie ma wielkiego zastanawiania się, nie ma rozdzielania włosa na czworo. Po prostu realizuje się ich agendę. Jedni robią to mniej pokazowo, inni jak Zuckerberg.

Elon Musk
Elon Musk
Źródło: PAP/EPA/WILL OLIVER

Stany Technologiczne Ameryki 

- Istnieje bardzo niebezpieczne skupienie władzy w rękach zaledwie kilku ultrabogatych ludzi i niebezpieczne konsekwencje pozostawienia nadużycia władzy bez kontroli - powiedział Joe Biden podczas swojego pożegnalnego przemówienia w Gabinecie Owalnym. Były prezydent nawiązał do słów Dwighta Eisenhowera, który swego czasu ostrzegał rodaków przed "kompleksem wojskowo-przemysłowym" i jego wpływem na politykę. Biden nie wymienił nikogo z imienia i nazwiska, ale gdy krytykował media społecznościowe za rezygnację ze sprawdzania faktów i powiedział, że "prawda jest tłumiona przez żądzę władzy i zysku", nie trudno było odgadnąć, kogo miał na myśli.

- To jest zblatowanie elity biznesowej z elitą polityczną. Ewidentnie widać, że zwłaszcza na arenie międzynarodowej to będzie synergia. Tam, gdzie będzie rząd USA, tam będą też amerykańskie firmy. Tak się składa, że do najbogatszych należą teraz firmy technologiczne, to one mają największe wyceny - komentuje w rozmowie z tvn24.pl Anna Wittenberg z "Dziennika Gazety Prawnej". - Siłą rzeczy Trump będzie umacniał ich dominację, ale będzie też przez nie umacniał swoje wpływy.

Dowodzi tego fakt, że gdy 47. prezydent USA zaczął w wystąpieniach publicznych mówić, że nazwę Zatoki Meksykańskiej zmienić należy na Zatokę Amerykańską, firma Google usłużnie zmiany tej dokonała - w usłudze Google Maps.

- Wzbudza wątpliwości fakt, że są utrzymywane tak bliskie relacje pomiędzy rządem a prywatnymi firmami. Wydaje się, że te granice pomiędzy światem polityki i biznesu będą się jeszcze bardziej zacierać, a szefowie tych platform będą wspierać obecną administrację - dodaje Jakub Szymik, prawnik, założyciel Fundacji Obserwatorium Demokracji Cyfrowej.

Dzień po inauguracji Donalda Trumpa nowy prezydent ponownie dał do zrozumienia światu, że chce dopilnować utrzymania hegemonii USA na polu technologicznym, a zwłaszcza w dziedzinie sztucznej inteligencji. Wystąpił na jednej konferencji prasowej obok Larry'ego Ellisona z firmy Oracle, Masayoshi Sona, prezesa SoftBanku oraz Sama Altmana - dyrektora generalnego OpenAI. Panowie ogłosili inwestycję o nazwie Gwiezdne Wrota - projekt rozwoju infrastruktury sztucznej inteligencji. Zapowiedzieli, że zbiorą i przeznaczą na to 500 miliardów dolarów. - Nie bylibyśmy w stanie tego zrobić bez pana, panie prezydencie - powiedział Altman. Natomiast Son, odtwarzając słowa Trumpa z przemówienia inauguracyjnego, stwierdził, że to "początek złotego wieku". Należy czytać to jako rzucenie rękawicy rosnącym technologicznie Chinom.

Warto pamiętać jednak, że wielkie firmy technologiczne nie są monolitem. Tuż po ogłoszeniu Gwiezdnych Wrót, Elon Musk naśmiewał się na platformie X, że projektowi brak odpowiednich funduszy. Nie dość, że konkurencja między nimi nasila się i przenosi na coraz to szersze płaszczyzny - od usług w chmurze po sprzęt i handel elektroniczny, to jeszcze firmy nieustannie atakują się w sądach. Ostatnio Musk deklarował, że chce kupić należące do Sama Altmana OpenAI. Wcześniej szef X po raz kolejny pozwał Altmana i jego firmę. A jeszcze wcześniej w procesach antymonopolowych Microsoft zeznawał przeciwko Google. Łączy je przede wszystkim potrzeba znalezienia się przy stole decyzyjnym, udział w atrakcyjnych kontraktach rządowych i niechęć do regulacji.

- On im może zaoferować ochronę. Taką prawdziwą ochronę, jak feudał swoim wasalom. Mark Zuckerberg mówił w jednym z podkastów, że firmy technologiczne czują się źle traktowane przez poprzednią administrację Stanów Zjednoczonych, która nie broniła ich w Unii Europejskiej przed kursem regulacyjnym - uważa Sylwia Czubkowska, współprowadząca podkast "Techstorie".

Wcześniej nowy prezydent unieważnił zarządzenie Bidena w sprawie bezpieczeństwa w zakresie sztucznej inteligencji. Jak pisze dziennik "Financial Times" - wszystko wskazuje też na to, że zamierza zderegulować kryptowaluty i, by dać Big Techom jeszcze więcej swobody, zerwać z programem antymonopolowym poprzedników. Twarzą podejścia regulacyjnego w tamtej administracji była Lina Khan - ówczesna Komisarz Federalnej Komisji Handlu, nazywa "młotem na Big Techy". W swoim ostatnim artykule opublikowanym w "New York Timesie" Khan argumentuje, że monopolistyczne działania największych firm, które znane są z wycinania mniejszych konkurentów, prowadzą do zabijania innowacyjności i mogą doprowadzić do tego, że Stany Zjednoczone przegrają wyścig technologiczny z Chinami.

- Ona doktoryzowała się z prawa antymonopolowego na bazie kazusu Amazona. Dzięki niej w zeszłym roku doszło do procesów antymonopolowych przeciwko Google'owi, w tym roku miały być przeciwko Facebookowi, w przyszłym przeciwko Amazonowi - mówi Sylwia Czubkowska. - Firmy i ich szefowie mogli poczuć, że są solą tej kalifornijskiej ziemi, a państwo nie dość, że ich nie chroni za granicą, to jeszcze zaczyna przyciskać u siebie. Takie myślenie zaczęło się mocno werbalizować w czasie kampanii wyborczej. Tam narastało takie poczucie niedopieszczenia. To jest pierwsza dziesiątka firm o największej kapitalizacji na świecie. Jedne z najważniejszych firm w USA, a administracja Bidena nie dość, że ich nie hołubiła, to jeszcze próbowali ich regulować. W Europie kara za karą, Departament Sprawiedliwości i Federalna Komisja Handlu wytaczają im procesy antymonopolowe, a tu pojawia się kandydat, potem już prezydent, który proponuje coś zupełnie innego. I oni w to poszli.

- Co Donald Trump może im dać? Słyszymy, że jego administracja już naciska na organy Unii Europejskiej, żeby mniej skutecznie egzekwowały przepisy dotyczące regulacji sieci - dodaje Jakub Szymik.

Elon Musk z synem w Gabinecie Owalnym
Elon Musk z synem w Gabinecie Owalnym
Źródło: PAP/EPA/Aaron Schwartz / POOL

Unijny regulator

Potwierdzają to doniesienia medialne z zakulisowych rozmów z unijnymi urzędnikami. "Financial Times" donosi, że przed inauguracją Donalda Trumpa w Brukseli miało dojść do przeglądu wszystkich decyzji i wystawiania potencjalnych grzywien względem Big Techów. Jak zdradzali urzędnicy w rozmowach z dziennikarzami, jednym z czynników miała być zmiana lokatora w Białym Domu. Zapytany o tę kwestię rzecznik prasowy zaprzeczał.

Chodzi o działania, które organy Unii Europejskiej rozpoczęły jeszcze przed zwycięstwem Trumpa. To szereg reform mających na celu ustanowienie ram regulacyjnych wobec wielkich firm technologicznych. Chodzi o tzw. akt o rynkach cyfrowych (Digital Market Act), czyli unijne rozporządzenie, którego przepisy ustanowią obowiązki dla "strażników dostępu" - podmiotów kontrolujących dostęp do informacji i usług w internecie. W Unii obowiązuje od niedawna także akt w sprawie sztucznej inteligencji (AI Act) oraz akt o usługach cyfrowych (Digital Services Act) - rozporządzenie zawierające przepisy w zakresie moderacji nielegalnych treści, przejrzystej reklamy i dezinformacji.

- Internet pojawił się trzy dekady temu, jawiąc się jako ziemia niczyja. Istniejące prawa były kopiowane na tę rzeczywistość wirtualną, ale sieć ma swoje własne cechy - mówi Helena Chmielewska-Szlajfer, socjolożka z Akademii Leona Koźmińskiego i London School of Economics. - Jedynym pakietem regulacyjnym, który został w sposób przemyślany dostosowany do tej rzeczywistości, jest pakiet DSA, DMA i AI Act wdrożone przez Unię Europejską, jednak musiało upłynąć wiele lat, żeby to wreszcie się wydarzyło.

W marcu ubiegłego roku Bruksela wszczęła również dochodzenia wyjaśniające w sprawie Apple'a, Google'a i Mety. Chodzi między innymi o sprawdzenie, czy Apple i Google faworyzują swoje sklepy z aplikacjami i czy Meta wykorzystuje dane osobowe użytkowników do celów reklamowych.

Unijni prawodawcy wezwali organy regulacyjne do zachowania stanowczości. Stephanie Yon-Courtin, posłanka do Parlamentu Europejskiego, która była zaangażowana w opracowywanie przepisów, powiedziała, że nie można poświęcić unijnych regulacji w strachu przed konsekwencjami dyplomatycznymi. W liście do Ursuli von der Leyen, przewodniczącej Komisji Europejskiej, Yon-Courtin apelowała, że DMA "nie może być zakładnikiem".

- To pokazuje, że te unijne regulacje uderzają w czułe punkty - mówi Jakub Szymik. - Bo platformom zależy, żeby miały ochronę swojego państwa, żeby te europejskie przepisy obchodzić. Na podstawie Aktu o usługach cyfrowych Komisja Europejska może nałożyć na amerykańską firmę technologiczną kary do 6 procent rocznego globalnego obrotu. Jeszcze tak się nie stało, ale jest otwartych kilka postępowań przeciwko dużym amerykańskim platformom; również w kwestii dezinformacji czy zarządzania treściami politycznymi. W styczniu Komisja Europejska, nie uginając się pod naciskami, ogłosiła, że oczekuje dostarczenia szczegółowych informacji o tym, jak działa algorytm na X.

Palącą kwestią jest z pewnością próba ograniczenia przez Komisję Europejską wpływu Elona Muska na politykę europejską. Miliarder nie kryje się ze swoją sympatią dla np. niemieckiej skrajnej prawicy. 

Elon Musk w łączeniu online podczas inauguracji kampanii wyborczej AfD
Elon Musk w łączeniu online podczas inauguracji kampanii wyborczej AfD
Źródło: HANNIBAL HANSCHKE/PAP/EPA

- Myślę, że chodzi o władzę. Elon Musk widzi, jak efektywny jest styl działań, które prowadzi i jak dużą władzę daje mu platforma X. To przyniosło świetny efekt w Stanach. Kiedy przejmował jeszcze wówczas Twittera, wielu pukało się w czoło, a zmiany, które wprowadzał, sporej części komentatorów wydawały się niedorzeczne - komentuje Jakub Szymik. - Dzisiaj mamy dowód na to, że ta strategia okazała się skuteczna politycznie. A jego wizja oddziałuje na inne platformy, na przykład na Metę. Myślę, że mając taki przepis na skuteczne wpływanie na politykę, można go próbować zastosować w innych krajach. To na pewno jest recepta, która pomogłaby Stanom Zjednoczonym w budowaniu akceptacji dla wizji swojego nowego porządku w skali globalnej.

- Teraz jest moim zdaniem wielki test tej regulacji [DSA - red.]. Jak rozmawiałam z unijnymi urzędnikami, to mówili, że ta regulacja ma zęby, że ona da nam narzędzia do tego, żeby te wielkie platformy zamknąć w ramach europejskiego prawa - dodaje Anna Wittenberg z "Dziennika Gazety Prawnej". - Natomiast w tej chwili trwa badanie platformy X i w zależności od tego, co z niego wyniknie i jak Unia Europejska będzie potrafiła wyegzekwować te regulacje, jeśli dopatrzy się nieprawidłowości, to będzie taki predyktor tego, jak to będzie wyglądało w przyszłości i czy my jesteśmy w UE w stanie dać odpór monopolowi wielkich platform.

Wydaje się jednak, że nacisk nowej amerykańskiej administracji zaczyna być skuteczny. W Paryżu, 10 i 11 lutego, odbył się szczyt pod nazwą AI Action Summit. Jego wynikiem miało być podpisanie dokumentu o promowaniu odpowiedzialnego rozwoju sztucznej inteligencji. Odmówiły Stany Zjednoczone, odmówiła Wielka Brytania. Komisja Europejska w odpowiedzi ogłosiła, że wycofa się z dyrektywy dotyczącej odpowiedzialności za sztuczną inteligencję - AI Liability Directive. Oficjalnie powodem miał być brak "żadnej przewidywalnej możliwości osiągnięcia porozumienia". Nieoficjalnie - pewnie należy to odczytywać jako ustępstwo wobec obecnego w Paryżu J.D. Vance'a. I kierunku podejścia deregulacyjnego, któremu ton podczas szczytu nadawał właśnie wiceprezydent USA.

Media (nie)społecznościowe 

Unijne regulacje są potrzebne właśnie dlatego, że media społecznościowe i platformy cyfrowe (do których zaliczyć należy przeglądarki i wyszukiwarki) są już czymś więcej niż tylko płaszczyznami do publikowania treści przez media, firmy i prywatnych użytkowników. Stały się de facto infrastrukturą do publikowania treści. Co ważne - infrastrukturą prywatną i nieprzejrzystą, bo objętą tajemnicami handlowymi. Taką, w której od algortymów, których nie znamy, albo od jednostkowej decyzji szefa wielkiej korporacji zależeć może, co się z opublikowaną treścią stanie.

- Ostatnio miałam na ten temat dyskusję w redakcji i padła taka teza, że algorytm staje się dziennikarzem albo nawet kolegium redakcyjnym - komentuje Anna Wittenberg. - Selekcjonuje przecież, tak jak media to selekcjonowały, co wchodzi, a co nie wchodzi na stronę, co będzie w ramówce, na kolumnie w gazecie. Tak teraz algorytm decyduje o tym, co się wyświetli w feedzie odbiorcy.

Szefowie Big Techów argumentują potrzebę porzucenia podejścia regulacyjnego w Europie i Stanach Zjednoczonych walką o wolność słowa.

Taka narracja powiela się także w wypowiedziach niektórych polskich prawicowych polityków choć - o ironio - to właśnie prawicowe treści były przez lata ograniczane np. przez Facebooka.

- Hipokryzja szefów tych platform jest rzeczą znaną i szeroko analizowaną. Zasłanianie się wolnością słowa, o której dużo mówi Elon Musk, stoi w sprzeczności z badaniami, które wskazują, że wielkie firmy technologiczne cenzurują treści na swoich platformach - mówi Helena Chmielewska-Szlajfer. - Na przykład niedawne badania, które pokazują, że Facebook świadomie ograniczał treści dotyczące aborcji i antykoncepcji w Stanach Zjednoczonych.

Problem cenzurowania lub ograniczania treści dotyczy także, lub przede wszystkim, tradycyjnych mediów. Jak donosi CNN, w kwietniu 2024 Meta zablokowała linki prowadzące na portal Kansas Reflector. Dziennikarze napisali raport krytykujący Metę i oskarżający firmę o tłumienie postów związanych ze zmianami klimatu. Raport zniknął z Facebooka, a przez następne siedem godzin każdy, kto próbował opublikować link do portalu, spotkał się z ostrzeżeniem, że strona… stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa.

Nie trzeba jednak wybierać się za granicę, wystarczy sięgnąć pamięcią do protestu polskich mediów z lipca ubiegłego roku. Wydawcy lokalnych mediów, którzy solidarnie opublikowali apel wydawców skierowany do polityków, zauważyli, że ich posty były kasowane. Spotkało to między innymi portale ziemiadebicka.pl, mojepieniny.pl, mojebieszczady.pl, zamojską "Kronikę Tygodnia", chełmski "Super Tydzień" oraz "Słowo Podlasia". Zablokowany został także wpis Anny Wittenberg z "Dziennika Gazety Prawnej" informujący o... zdjęciu z Facebooka treści wyżej wymienionych mediów. 

Nie była to pierwsza ani ostatnia taka sytuacja. W czerwcu Patryk Ślęzak ze Stowarzyszenia Mediów Lokalnych opowiadał w rozmowie z portalem wirtualnemedia.pl, że Facebook bez ostrzeżenia kasował posty lokalnych mediów linkujące do artykułów dotyczących bieżących wydarzeń.

Meta, tak jak w przypadku z Kansas Reflector, posypała głowę popiołem, wskazała na jakiś błąd w systemie i odblokowała treści.

Opisane sytuacje są tylko drobnym wycinkiem z rzeczywistości i odnoszą się tylko do części problemu. Wielkie platformy cyfrowe mają w swoim zanadrzu dużo więcej sposobów ograniczania treści, które łączy tylko jeden przymiotnik: "niejawne". We wrześniu na Facebooku doszło do zablokowania automatycznego pobierania podglądów stron w Polsce. Decyzja ta uderzyła przede wszystkim w mniejszych wydawców. Kolejną, popularną metodą jest shadowban - ukryta blokada stosowana w mediach społecznościowych. Nie usuwa ona danej treści, ale radykalnie ogranicza jej widoczność i zasięgi. Nakłada się ją jako karę za złamanie regulaminu albo za subiektywnie rozumianą rozbieżność interesów lub poglądów. Czyli arbitralnie. Dotyczy to także serwisu YouTube, gdzie twórcy stosują autocenzurę, wypikując słowa co do których mają podejrzenia, że nie podobają się algorytmowi. Nie chodzi tu o słowa wulgarne, ale także o takie jak na przykład "seks", "wojna" czy "narkotyk". Nie istnieje żaden wykaz słów zakazanych, trzeba bawić się w zgadywanie. Co ważne, problem nie dotyczy tylko mediów czy internetowych twórców - jest uciążliwy także dla firm, które muszą się w internecie reklamować.

- Zaliczyłabym do tego także decyzję o zmianie wyglądu Instagrama - mówi Magdalena Bigaj, twórczyni i prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa. - Każdy profil składał się dotychczas z kwadratowych zdjęć, z kwadratów w formie postów. W ciągu jednej chwili te kwadraty przeobraziły się w prostokąty. Nam to może się wydawać banalne, ale pamiętajmy, że media społecznościowe są miejscem prowadzenia biznesów dla wielu marek, również tych małych, które głównie z tego się utrzymują. Nierzadko pracownicy tych firm, ale także artyści, wkładali ogromny wysiłek, żeby ich profil na Instagramie był taką spójną galerią zdjęć, estetycznym portfolio. Mark Zuckerberg to wszystko zniszczył jedną decyzją. To pokazuje naszą pozycję. Nie jesteśmy podmiotami, jesteśmy przedmiotami - zwykłą biomasą.

Brama do polskiego internetu 

Warto przy okazji zatrzymać się przy wspomnianym proteście mediów, bo dobrze obrazuje on konflikt mediów z wielkimi platformami na wielu płaszczyznach. W lipcu przedstawiciele mediów opublikowali apel pod hasłem: "Politycy! Nie zabijajcie polskich mediów!", pod którym podpisało się ponad 350 redakcji. Apelowano o wprowadzenie poprawek do przyjętej chybcikiem przez Sejm ustawy o prawie autorskim, które miałyby wzmocnić pozycję wydawców w relacjach z gigantami technologicznymi, którzy zarabiają na treściach dziennikarskich, choć sami ich nie tworzą.

- Dziś mamy taką sytuację, że trzy duże koncerny: Google, Meta i TikTok zgarniają 70 procent wszystkich zysków z reklam w treściach online, to przecież te pieniądze nie zostają w Polsce, tylko trafiają na konta szefów tych spółek. Dla polskich mediów internetowych zostaje około 30 procent - zaznacza w rozmowie z tvn24.pl Maciej Kossowski, Prezes Związku Pracodawców Wydawców Cyfrowych. 

Premier rozmawiał z prezesem Google'a
Źródło: Jacek Tacik/Fakty TVN

Wspomniana ustawa z poprawkami, po dodatkowych konsultacjach przedstawicieli środowiska z premierem Donaldem Tuskiem, została uchwalona. Teraz, jak mówi mi Maciej Kossowski, wydawcy czekają na negocjacje warunków wynagrodzenia za korzystanie z treści wydawców w oparciu o prawo, które weszło w życie. Dzielenie się platform zyskami to jedna kwestia, ale jest jeszcze jedna, równie dla wydawców bolesna - agregowanie treści za pomocą googlowskiej usługi Discover.

Maciej Kossowski: - Wyobraźmy sobie sytuację: pan pisze artykuł. Ten artykuł trafi jutro do Discovera, który będzie mieć treść od pana, od innego serwisu ogólnopolskiego i jakiegoś lokalnego portalu, to wszystko zależy oczywiście od algorytmów. Ja, jako ten użytkownik, wchodzę na Discovera, gdzie dostaję spersonalizowane pod siebie treści, streszczone w telegraficznym skrócie. I mi to w sumie wystarczy. Nie klikam już w artykuł.

Proces przejmowania kontroli nad ruchem w internecie był stopniowy. Na początku, jak opowiada Kossowski, Google oferował wydawcom ruch, a wydawcy - duże marki mediowe z ugruntowaną pozycją na rynku - Google'owi wiarygodność. Krok po kroku Google zaczął wprowadzać coraz więcej rozwiązań, które sprawiają, że użytkownik nie wychodzi poza stronę główną.

- Zaczęło się od prostych rzeczy, czyli podania wyniku meczu albo prognozy pogody - mówi Kossowski. - Zaczęło to wzbudzać u niektórych niepokój, a z każdym kolejnym rokiem stawało się to coraz bardziej istotne z perspektywy funkcjonowania całego Google'a.

- Spędziłam 10 lat w mediach internetowych Agory, zajmując się komunikacją marketingową i sprzedażową, i pamiętam, jak stopniowo oddawaliśmy córkę i pół królestwa za nic - wspomina Magdalena Bigaj. - Cieszyliśmy się, że dzięki Facebookowi i Google'owi budujemy zasięgi w niespotykanym wcześniej tempie, chętnie karmiliśmy je więc unikatowym kontentem. Branża obudziła się z ręką w nocniku dopiero wtedy, kiedy funkcja Discover w Google'u zabiera wydawcom nawet 70 procent ruchu, jak pokazały testy brytyjskiego "Daily Mail" i wielu innych tytułów.

Według danych za 2022 rok, aż 92 procent polskich użytkowników korzysta z wyszukiwarki Google'a. Produkt prywatnej amerykańskiej firmy stał się bramą do polskiego internetu. I media same na to pozwoliły.

Dziennikarze na swoim 

Ostatnie wydarzenia w Stanach Zjednoczonych wokół wielkich firm technologicznych i poprzedzające je wieloletnie problemy z niejasnymi algorytmami, przypadkami cenzury i ograniczania treści - to wszystko rodzi pytanie, czy w tak toksycznym środowisku niezależni twórcy, marki i media nie są na z góry przegranej pozycji. A może, jeśli niegdysiejszy partner staje się przeciwnikiem, a do gry używa znaczonych kart, warto po prostu zagrać w inną grę?

- Moim zdaniem media społecznościowe trochę umierają - ocenia Anna Wittenberg. - Mark Zuckerberg chciał wprowadzić na Facebooku boty, z którymi można wchodzić w interakcję. Okazuje się, że za mały ruch jest na tej platformie. TikTok o sobie już nie mówi, że to medium społecznościowe, tylko że to medium rozrywkowe; bo tam nie ma już interakcji ze znajomymi. Będziemy potrzebowali nowych definicji społeczności i wygląda na to, że będą się one tworzyły wokół alternatyw, takich jak kanały nadawcze, newslettery, subskrypcje.

Mark Zuckerberg
Mark Zuckerberg
Źródło: David Paul Morris/Bloomberg via Getty Images

- Ja w tym upatruję szansy na renesans tradycyjnych mediów - mówi Magdalena Bigaj, twórczyni i prezeska Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa. - Social media fundują nam festiwal informacji i dezinformacji i treści generowanych AI, które nie podlegają żadnej weryfikacji, nikt za to nie odpowiada. W tym kontekście tradycyjne redakcje, które oczywiście mają swoje obciążenia jak subiektywizm czy wręcz pewną linię światopoglądową, mają jednak jakieś standardy i w przypadku ich naruszenia, mamy jako odbiorcy instancje, by się odwołać. Ale myślę, że jeszcze wiele rozczarowań przed nami, zanim się przekonamy, że w mediach społecznościowych nie ma wiedzy, jest tylko bajaderka informacji serwowana nam przez algorytm.

Algorytm, powtórzmy, którego treść pozostaje nieznana ani użytkownikowi, ani twórcy treści publikowanych w internecie. Wydaje się, że to nie jest już pytanie "czy" wydawcy mediów cyfrowych powinni uniezależnić się od wielkich firm technologicznych; to pytanie brzmi: "jak?". Zdaniem Magdaleny Bigaj trzeba budować swoje platformy, oferować, jak wspomniała Anna Wittenberg, subskrypcje i newslettery. Dla dużych mediów będzie się to jednak na pewno wiązało z utratą przychodów. Przynajmniej na początku.

- Paradoksalnie, w lepszej pozycji wydają się być w tej sytuacji redakcje niszowe, które od początku dysponując ograniczonym budżetem, często crowdfundingowym, i niskimi zasięgami postawiły alternatywne sposoby finansowania, niezależne od trendów rynku reklamowego - mówi Magdalena Bigaj. - Natomiast dla dużych wydawców, takich jak największe portale, absolutnie nie jest to bezkosztowe.

Jak podkreślają moi rozmówcy, media społecznościowe są niczym więcej niż produktami, z których powinno korzystać się na określonych i jasnych zasadach. Mamy też prawo wymagać, żeby były dla nas, użytkowników, po prostu bezpieczne. Zgadzają się także w tym, że jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Tak, jak przez lata budowaliśmy świadomość, że także bierne palenie szkodzi zdrowiu, tak powoli buduje się świadomość o tym, jak ważna jest higiena informacyjna. I że może nie warto zostawiać kwestii wolności słowa w rękach szefów ogromnych korporacji.

Czytaj także: