Dziennikarz Tomasz Kuzia szukał przez internet zaginionego na Haiti przyjaciela Marka Gonzaleza. - W redakcji leżała galeria zdjęć z Port-au-Prince. Gruzy, krew, zwłoki. Widziałem ich setki, ale jeszcze nigdy nie czułem obawy patrząc na fotografie. Aż do teraz - mówi Tomasz. Opowiedział nam jak wyglądało jego prywatne śledztwo.
Marek Gonzalez jest bratem partnerki Tomasza Kuzi.
Kuzia jest wydawcą w dużym portalu internetowym. Gonzalez ma 26 lat i studiuje orientalistykę. Trzęsienie ziemi zastało go w stolicy Haiti - Port-au-Prince.
RELACJA TOMASZA KUZI:
Trzęsienie
We wtorek 12 stycznia około godz. 23 nie mogłem się zebrać, żeby pójść spać. Włączyłem komputer i wszedłem na stronę Twittera. Przeczytałem wpis napisany przez AzraelK. "Trzęsienie ziemi na Haiti, 7.0 w skali - u nas cisza... Zagrożenie tsunami..." Pomyślałem, że odpiszę: "A co mnie to obchodzi?" Ale nie odpisałem. Zmęczenie wzięło jednak górę. Poszedłem do łóżka.
Telefon
W środę o godz. 8.25 rano zjadłem dwie kanapki i w biegu wypiłem herbatę. Miałem jeszcze 5 minut, żeby wyjść z domu i nie spóźnić się do pracy na godz. 9. Stałem w korytarzu, kiedy zadzwonił telefon mojej partnerki. Na wyświetlaczu pojawiło się imię. To był jej ojciec. Odebrałem, żeby jej nie budzić.
Grom
"Cześć Tomku, na Haiti było trzęsienie ziemi" - powiedział, a ja odpowiedziałem, że już wiem. Ojciec mojej partnerki pochodzi z Dominikany, która graniczy z Haiti i na której mieszka połowa rodziny mojej dziewczyny. Jej brat, Marek, wyjechał dwa miesiące temu z Warszawy do Santo Domingo na Dominikanie na długie zimowe wakacje. "Na Dominikanie wszystko jest w porządku" - powiedziałem. "Na Dominikanie tak, ale Marek właśnie pojechał do Port-au-Prince. Nie ma z nim żadnego kontaktu. Miasto jest zniszczone. Tam nie ma prądu. Telefony nie działają. Czekamy na wiadomości od niego" - mówił tata mojej partnerki. Wszedłem w butach do sypialni i ją obudziłem. Powiedziałem, co się stało. Miałem złe przeczucia, ale zostawiłem je dla siebie.
Praca
Ustaliliśmy, że jednak pojadę do pracy. Po drodze w tramwaju zastanawiałem się, jak nierealna jest ta sytuacja. Dookoła mnie śnieg i pewnie minus 8 stopni. No i wszystko takie poukładane i przewidywalne. A tam w Port-au-Prince była noc, może plus 20 stopni albo więcej. I całe miasto w gruzach. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, więc nie czułem strachu. Czułem tylko nierealność całej tej historii.
Wiara
Stres dorwał mnie w pracy. Już nie musiałem sobie niczego wyobrażać. Widziałem, co się stało. Pracuję w dużym portalu. W redakcji leżała gotowa galeria zdjęć z Port-au-Prince przygotowana przez fotoedytora. Gruzy, krew, zwłoki. Widziałem setki takich zdjęć, ale nigdy nie czułem obawy, gdy na nie patrzyłem. Tego dnia ją poczułem. Kaśka wzięła za mnie obowiązki wydawcy, a ja zadzwoniłem do rzecznika MSZ, Piotra Paszkowskiego. Powiedziałem mu, że jeden z członków mojej rodziny był na Haiti w dniu trzęsienia. Zostawiłem namiary na siebie i ojca Marka. Napisałem na Twitterze: "Jeden z członków mojej rodziny zaginął na Haiti po trzęsieniu ziemi. Czekamy na kontakt. Będzie dobrze. Wierzę w to". Po co to napisałem? Żeby utwierdzić samego siebie w tym, że wszystko dobrze się skończy. Potrzebowałem tego, bo nie do końca w to wierzyłem.
Nowomowa
Napisałem tekst, że Marek zaginął, i opublikowałem go na portalu. Dziwne uczucie pisać o kimś, kogo się zna. Ale zrobiłem to nabuzowany adrenaliną i niepewnością. Byłem przekonany, że na razie tylko tak mogę pomóc i, że to może zmusić urzędników do działania. Inne portale zaraz podjęły informację, ale dla nich był to tylko news, że Polak jest wśród zaginionych na Haiti. Piotr Paszkowski powiedział tymczasem w TVN24, że nie potwierdza tej informacji. Że, co prawda, dostał taki sygnał od rodziny, ale nie jest ona oficjalna. Dla mnie była to nowomowa.
Spacer
Z pracy zadzwoniłem do domu. Moja partnerka pokłóciła się z jakimś kierowcą podczas spaceru z dzieckiem. Całe miasto tonęło w śniegu, a on kazał jej się przeciskać przez zaspy i nie chciał przesunąć auta. Normalnie nie zostawiłbym pracy z tego powodu. Po prostu kolejny idiota. Co zrobić. Ale wtedy pomyślałem, że puściły jej nerwy, więc wyszedłem wcześniej i pojechałem do domu. Na miejscu okazało się, że trzymała się bardzo dobrze. Może nawet lepiej niż ja. Zastanawialiśmy się, co możemy zrobić. Ustaliliśmy, że na razie możemy tylko czekać na to, co ustali rodzina z Dominikany. Wiadomo było, że Marek pojechał do Port-au-Prince na zaproszenie znajomej restauratorki z Santo Domingo. Nie znaliśmy nawet jej imienia ani adresu, pod który pojechali. Postanowiliśmy więc czekać, aż dominikańska rodzina ustali podstawowe dane. Kiedy to zrobią, przekażemy je MSZ. Ono przekaże je na Haiti, a tam na miejscu ktoś sprawdzi, czy dom pod wskazanym adresem stoi. Plan był prosty.
Niemoc
14 stycznia. Czwartek. Od Marka nie dostaliśmy wciąż żadnych informacji, a rodzina z Dominikany nie ustaliła nic oprócz imienia restauratorki, z którą Marek pojechał do Port-au-Prince. Nazwiska nikt jednak nie znał, bo nie było kogo o nie zapytać. Prawie wszyscy Haitańczycy wyjechali z Santo Domingo do Port-au-Prince. Szukali tam swoich rodzin. Pojechali się cieszyć z ich ocalenia lub płakać i chować bliskich. W domu ogarnia nas niemoc.
Godziny
W jakimś głupim amerykańskim serialu, chyba w "Bez śladu", prawie w każdym odcinku pada zdanie, że w przypadku zaginięcia najważniejszych jest pierwszych 48 godzin. Ta informacja wryła się gdzieś głęboko w moją podświadomość. Zacząłem kombinować, co mogło się stać i jak możemy odbić się od dna. Czekanie z założonymi rękami jest wykańczające. Wyobrażałem sobie, że Marek może być przysypany pod gruzami albo jest ranny. Dlatego postanowiliśmy sami zdobyć adres, pod który pojechał i wysłać w to miejsce pomoc. Nie docierało do mnie, że przez tyle czasu Marek nie mógł dotrzeć do telefonu. W naszym poukładanym i przewidywalnym świecie było to oczywiste.
Moja dziewczyna weszła na Facebooka i wśród znajomych Marka znalazła imię restauratorki, z którą pojechał do Port-au-Prince. Mieliśmy więc trop! Potem weszliśmy w jej profil. Nie było tam adresu na Haiti, ale było wielu jej przyjaciół Haitańczyków. Do każdego z nich moja partnerka postanowiła wysłać list z prośbą o pomoc przez opcję "wyślij wiadomość". Znajomych było tak wielu, że trzeba było podzielić pracę. Ona wzięła tych od A do końca D i od W do końca alfabetu. Pozostałe nazwiska rozdzieliła między trójkę przyjaciół Marka. Pisali w trzech językach: po angielsku, hiszpańsku i francusku. Ale FB wkrótce ich zablokował, bo ich listy potraktował jako spam. Grupa wysyłających musiała się więc poszerzyć o dziewczynę przyjaciela Marka, jego znajomych... W liście znalazły się pytania o adres restauratorki i o towarzyszącego jej Polaka.
O północy znalazłem Haitańczyków na Twitterze. Poprosiłem ich o przekazanie dalej informacji: Could you retweet this? Marek Gonzalez from Poland, Europe, 182 cm, caucasian, missing in PauP http://bit.ly/8Pu9Zs W tej wiadomości zakodowany był link do zdjęcia Marka. @fredodupoux i @anniepaul podali ją dalej. W krótkim czasie w sumie ponad 20 osób powieliło to info. Może nie jest to wiele, ale byli wśród nich Haitańczycy. To dało nadzieję. Ale najważniejsze, że mogliśmy się czymś zająć i nie myśleć o najgorszym.
Pomyłka
14 stycznia. Piątek. Minęło już ponad 48 godzin od zaginięcia Marka i od czasu, kiedy się o tym dowiedzieliśmy. Od rana czekaliśmy na odzew. Ale nikt nie odpowiedział tak, jakbyśmy chcieli. Haitańczycy pisali na FB, że nic nie wiedzą o losach restauratorki.
Byłem w pracy, kiedy rzecznik MSZ podał informację, że już siedmiu z ośmiu Polaków zaginionych podczas trzęsienia się odnalazło. Zadzwonił do mnie Mariusz z dziennika.pl i powołał się na rzecznika. Cieszył się, że Marek się znalazł. Młodszy brat mojej dziewczyny pracował w tym portalu w zeszłym roku. Zadzwoniłem do MSZ i zapytałem, skąd dostali tę informację. Odpowiedzieli, że od rodziny. Pamiętam, co pomyślałem. Cholera. Przecież my nic nie wiemy. Wszyscy cieszą się, tylko my nie, bo wiemy, że to jakaś pomyłka. Napisałem na Twitterze: Marek Gonzalez, członek mojej rodziny, wciąż nie odnalazł się na Haiti.
MSZ
Ktoś, chyba jakiś urzędnik MSZ, rozmawiał ze starszym bratem mojej partnerki, który na stałe mieszka na Dominikanie. Brat powiedział, że wierzy w to, że Marek żyje, i jedzie na granicę z Haiti czekać na niego. Ten komunikat musiał dotrzeć do MSZ w zmienionej wersji. Na przykład takiej, że «Marek żyje i brat jedzie na granicę z Haiti czekać na niego». Tak więc dla nas news z MSZ wciąż nie był potwierdzony.
Płacz
Wieczorem, około 18, siedzieliśmy w mieszkaniu jak na tykającej bombie. Właśnie przychodziły pierwsze konkretne maile z Haiti. Ktoś podał pełny adres restauratorki, ale nie miał o niej więcej informacji. Teraz adres można było przekazać MSZ. Tylko jak oni go sprawdzą, skoro na Haiti panuje zupełny chaos? Miałem zamiar napisać na Twitterze do @fredodupoux. On jeździł po Port-au-Prince i opisywał zniszczenia. Była szansa, że pojedzie do dzielnicy, w której mieszkała znajoma Marka i napisze, czy jej dom stoi.
Póki co bawiłem się z synem klockami. Ale wszystko co postawiłem, synek burzył. Dziewczyna była w sąsiednim pokoju, kiedy usłyszałem jej płacz. Pomyślałem, że to koniec. Że ktoś właśnie napisał jej, że dom w Port-au-Prince jest zawalony. I że nie ma już nadziei. Wszedłem do pokoju, w którym pracowała nad mailami. Powiedziała, że Marek żyje i właśnie zadzwonił do jej starszego brata. W takich chwilach puszczają nerwy i schodzi cały stres. W takich chwilach rzeczywiście można się popłakać jak dziecko. A potem poczuć ulgę.
Był piątek, godzina 19. 78 godzin i 35 minut od chwili, gdy dowiedziałem się, że Marek zaginął.
Źródło: tvn24.pl