Współcześnie zdetonowanie silnej bomby jądrowej w atmosferze na potrzeby testu trudno sobie wyobrazić. Na początku lat 50. była to jednak niemal codzienność. USA i ZSRR w szaleńczym tempie pracowały nad coraz potężniejszymi bombami, detonując nawet po kilkanaście rocznie. 61 lat temu Amerykanie przez przypadek wywołali swoją największą eksplozję i spowodowali najgorsze skażenie w historii USA.
Na początku lat 50. podejście do broni jądrowej i ogólnie technologii atomowych było diametralnie odmienne niż współcześnie. Atom wywoływał fascynację i strach zarazem, a energia atomowa powszechnie była postrzegana jako rewolucja, która przeniesie ludzkość w nową erę.
Jednocześnie rozwijana gwałtownie przez wojsko broń jądrowa nie była jeszcze postrzegana jako coś, co może doprowadzić do globalnej zagłady. Widziano w niej raczej potężne narzędzie, któremożna wykorzystać w razie potrzeby. Doktryna wojska USA zakładała, że na atak konwencjonalnych wojsk ZSRR należy natychmiast odpowiedzieć zmasowanym uderzeniem jądrowym.
Skok w sile zniszczenia
W takiej atmosferze nie może dziwić, że przeprowadzanie próbnych eksplozji w atmosferze nie wywoływało specjalnych kontrowersji i sprzeciwu społeczeństwa. Wojsko i naukowcy mogli robić, co chcieli, a lata 50. i pierwsze lata kolejnej dekady były rekordowe. USA i ZSRR zdetonowały wówczas kilkaset różnych ładunków jądrowych, które wyrzuciły w powietrze niemożliwą do dokładnego policzenia masę skażenia.
Jednym z najważniejszych zadań naukowców pracującą nad bronią jądrową w latach 50. było zwiększenie mocy tradycyjnych bomb atomowych, które działały na zasadzie niekontrolowanej reakcji łańcuchowej i rozszczepiania jąder plutonu lub uranu. Rozwiązaniem okazała się fuzja termojądrowa, polegająca na łączeniu jąder lekkich pierwiastków. Przy okazji wytwarzały się wielkie ilości energii w formie wybuchu.
Teoria bomby termojądrowej została sformułowana niezależnie w USA i ZSRR pod koniec lat 40. Pierwszy test takiego ładunku przeprowadzili Amerykanie w 1952 roku na atolu Enewetak na środku Pacyfiku. Podczas detonacji opatrzonej kryptonimem Mike, urządzenie nazwane "parówką" zadziałało zgodnie z planem i eksplodowało z mocą 10 megaton. Wcześniejsze tradycyjne bomby atomowe były kilkadziesiąt razy słabsze.
Nieobliczalna "krewetka"
Zdetonowana w 1952 roku "parówka" nie nadawała się jednak do zastosowania bojowego, przypominała bowiem raczej mały budynek. Po udanym teście na atolu Enewetak naukowcy w USA rozpoczęli prace nad zbudowaniem praktycznej broni termojądrowej. Działali w wielkim pośpiechu i pod presją. W Korei trwała pierwsza "gorąca"wojna zimnej wojny i napięcia pomiędzy USA a ZSRR sięgały szczytu.
Nieco ponad rok po próbie Ivy Mike były już gotowe prototypy różnych bomb termojądrowych. Postanowiono je przetestować podczas serii próbnych eksplozji na atolach Bikini i Enewetak w ramach operacji Castle. Na przełomie lat 1953 i 1954 na środek Pacyfiku wyruszyły dziesiątki transportowców oraz okrętów przewożących tysiące inżynierów, naukowców i żołnierzy. Była to jedna z największych operacji wojska USA po II wojnie światowej. W ciągu kilku miesięcy zbudowano rozległą infrastrukturę konieczną do przeprowadzenia prób. Tworzono wzmocnione bunkry dla naukowców kontrolujących testy, stanowiska dla urządzeń pomiarowych oraz usypywano sztuczne wyspy, na których miały stanąć ładunki jądrowe.
Pierwszy test opatrzono mianem Bravo. Zakładał przetestowanie prototypu dużej bomby termojądrowej opracowanego w laboratoriach Los Alamos. Ładunek nazwano "krewetką". Zakładano, że wybuchnie z mocą około sześciu megaton, czyli sześciu milionów ton trotylu. To ponad 400 razy więcej energii niż uwolniła z siebie bomba "Little Boy" nad Hiroszimą. Szacunki co do mocy "krewetki" okazały się być jednak błędne. Naukowcy nie rozumiejący jeszcze do końca mechanizmów fuzji termojądrowej mieli przeżyć przykrą niespodziankę.
Miejsce w pierwszym rzędzie
Test Bravo zaplanowano na świt pierwszego marca 1954 roku. "Krewetkę" umieszczono w małym budynku ustawionym na sztucznie usypanej wysepce tuż oko naturalnej wysepki Nam w atolu Bikini. W promieniu kilku-kilkunastu kilometrów na różnych innych wysepkach rozstawiono sprzęt badawczy. Przy okazji każdej detonacji przeprowadzano setki eksperymentów badających na różne sposoby działanie bomby.
Na dobę przed zaplanowaną eksplozją z atolu Bikini ewakuowano niemal wszystkich ludzi. Odpłynęli w morze na kilkunastu statkach i okrętach. Spodziewana duża moc "krewetki" oznaczała konieczność zachowania dystansu rzędu kilkudziesięciu kilometrów. Na atolu pozostała jedynie kilkunastoosobowa grupa naukowców, którzy mieli przeprowadzić ostatnie przygotowania i zdetonować ładunek.
Specjalnie dla nich zbudowano duży bunkier na drugim końcu atolu. Dystans wynosił nieco ponad 30 kilometrów. Pomimo tego bunkier miał ściany grube na kilka metrów, tak aby zniósł uderzenie gorąca, wiatru i kilkumetrowej fali wywołanej eksplozją. Na dodatek przysypano go warstwą piasku, który miał chronić wnętrze przed promieniowaniem. Jedyne wejście do środka prowadziło przez mały właz identyczny z tymi montowanymi na okrętach podwodnych.
- Nasz bunkier na pewno wyglądał bardzo solidnie i bezpiecznie, ale i tak wiele osób zastanawiało się, czy nie byłoby lepiej detonować ładunek z większej odległości – wspominał dr John Clark w wywiadzie dla gazety "Saturday Evening Post" opublikowanym w 1957 roku. Naukowcy nie spodziewali się, że bunkier niedługo stanie się dla nich pułapką.
W ostatnich godzinach przed eksplozją naukowcy uruchomili ostatnie urządzenia badawcze, a samoloty zwiadowcze obleciały okolicę atolu wypatrując cywilnych statków, które mogły przypadkiem zapędzić się w niebezpieczny obszar. Lotnicy zdołali jednak przeoczyć znajdujący się około stu kilometrów od atolu japoński trawler rybacki Daigo Fukuryu Maru (Szczęśliwy Smok 5). Japończycy znajdowali się tuż poza strefą zakazaną ogłoszoną przez wojsko USA.
"Jest dobrze"
"Godzina zero" wybiła dokładnie o 6:45 czasu lokalnego. - Spojrzałem na panele kontrolne. Wszystkie światełka były zielone. Wiedzieliśmy, że bomba powinna była eksplodować - wspominał dr Clark. Ukryty w bunkrze nie miał jednak możliwości tego zobaczyć. Zapytał więc o sytuację dr Alvina Gravesa, szefa naukowego całej operacji, który był kilkadziesiąt kilometrów dalej na statku dowodzenia. Usłyszał w odpowiedzi krótkie stwierdzenie: - Jest dobrze.
- W bunkrze dalej w żaden sposób nie odczuliśmy, aby cokolwiek się stało, ale przygotowaliśmy się na spodziewane uderzenie. W końcu się pojawiło, ale nie takie jakiego się spodziewaliśmy. Około 20 sekund po detonacji cały bunkier zaczął się powoli chwiać w sposób niemożliwy do opisania słowami - wspominał naukowiec. Ludzie trzymali się urządzeń lub po prostu siadali na podłodze. Pierwszy wstrząs trwał kilka sekund. - Kiedy zaczęliśmy oddychać spokojniej, przyszedł drugi. Przeżyłem różne trzęsienia ziemi, ale nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłem - opisywał dr Clark.
Fala uderzeniowa w powietrzu pokonała 30 kilometrów od miejsca wybuchu do bunkra kontroli w niecałą minutę. - Wszystko trzeszczało i stękało, ale budynek wytrzymał. Lżejsze baraki z drewna stojące kilka metrów dalej zostały zdmuchnięte przez huraganowy wiatr - wspominał naukowiec. Chwilę później z toalety wystrzelił strumień wody, która została wciśnięta do rur z laguny przez wzrost ciśnienia powietrza.
Napromieniowana pułapka
Kilka minut po eksplozji wszystko się uspokoiło. Po odczekaniu kolejnych dziesięciu naukowcy ostrożnie otworzyli właz na zewnątrz i stwierdzili, że wokół panuje niezmącona cisza. Wysoko nad nimi unosił się olbrzymi grzyb atomowy. - Był całkowicie biały. Niesamowity widok - wspominał dr Clark. Podziwianie widoków przerwały mu jednak niepokojące wskazania licznika Geigera. Promieniowanie zaczynało gwałtownie rosnąć. Po kilku minutach osiągnęło poziom niebezpieczny i naukowcy musieli się schronić w bunkrze. Nikt nie rozumiał, skąd pojawiło się tak silne promieniowanie.
Zaskoczeni naukowcy obserwowali liczniki, które w ciągu kilku minut zaczęły pokazywać, że nawet pomieszczenie kontrolne w bunkrze jest już niebezpiecznie napromieniowane. Nie mieli jednak możliwości ucieczki. Na statkach otaczających atol również zarejestrowano wzrost promieniowania, wobec czego padł rozkaz odpłynięcia dalej w ocean. Lot w silnie skażony obszar był zbyt niebezpieczny dla załóg śmigłowców.
Na szczęście dla dr. Clarka i jego kolegów jedno z pomieszczeń bunkra okazało się być schowane na tyle głęboko pod ziemią, że promieniowanie osiągało w nim dopuszczalne poziomy. Tam przeczekali kilkanaście godzin, zanim sytuacja trochę się unormowała i przyleciały po nich śmigłowce.
Śmiercionośny pył
Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co naukowcy ukryci w solidnym bunkrze. Załoga japońskiego kutra została kompletnie zaskoczona przez silny błysk na horyzoncie. Kilka minut później dotarł do nich dźwięk eksplozji. Rybacy szybko zorientowali się, że mają do czynienia z wybuchem bomby jądrowej, ale zamiast natychmiast uciekać, zaczęli wybierać z oceanu zarzucone sieci, nie chcąc ich zostawić.
Podczas gorączkowej pracy zaczął na nich opadać z nieba drobny biały pył. Był to wyrzucony w powietrze przez eksplozję silnie radioaktywny piasek z atolu. Śmiertelnie niebezpieczny pył padał z nieba przez trzy godziny. Nieświadomi zagrożenia rybacy zbierali go gołymi rękami i pakowali do worków oraz beczek. Jeden nawet posmakował pył językiem. W ciągu kilku godzin pojawiły się objawy choroby popromiennej.
Kapitan "Szczęśliwego Smoka 5" ruszył ku Japonii, ale dotarcie do macierzystego portu Yaizu zajęło niemal dwa tygodnie. Zaalarmowani niecodzienną sytuacją japońscy lekarze szybko poprawnie zdiagnozowali objawy występujące u rybaków. Mieli duże doświadczenie po Hiroszimie i Nagasaki. Wszystkich rybaków przewieziono do szpitali w Tokio i poddano leczeniu. Pomimo próśb japońskich lekarzy amerykańskie wojsko nie chciało zdradzać szczegółów testu Bravo i odmówiło podania informacji o tym, z jakimi pierwiastkami mogli mieć styczność rybacy. Z USA przysłano tylko kilku lekarzy do pomocy.
Rybacy spędzili w szpitalach od kilku miesięcy do ponad roku. Jeden z nich, Kuboyama Aikichi, zmarł po pół roku w wyniku powikłań wywołanych chorobą popromienną. Był jedyną ofiarą testu Bravo.
Najpotężniejsza przez pomyłkę
Japończycy nie byli jednak jedynymi, którzy ucierpieli w wyniku eksplozji. Naukowcy szybko się zorientowali, że "krewetka" wybuchła ze znacznie większą mocą niż zakładano - stąd nieoczekiwane i silne promieniowanie w dużej odległości od epicentrum. Początkowo zakładano, że bomba będzie miała moc około sześciu megaton. Jednak, jak ostatecznie wyliczono, było to 15 megaton. Po dziś dzień jest to najsilniejszy ładunek zdetonowany przez Amerykanów.
Niemal trzy razy większa moc "krewetki" wynikała z błędu naukowców. Konstruując bombę, założyli, że zawarta w niej znaczna ilość izotopu lit-7 nie wejdzie w reakcję i będzie ją ograniczać. Okazało się, że w specyficznych warunkach występujących w momencie eksplozji bomby, lit-7 staje się jak najbardziej reaktywny i wręcz zwielokrotnia moc wybuchu. "Krewetka" okazała się nie tylko niemal trzy razy potężniejsza, ale też wyrzuciła z siebie o wiele więcej skażenia radioaktywnego, niż zakładano.
Przed testem meteorolodzy uznali, że opad nie ma szans dotrzeć nad zamieszkane tereny, bo wiatry mieściły się w bezpiecznych granicach. Nie mogli jednak wiedzieć, że wybuch będzie ponad dwa razy silniejszy i wyrzuci cząsteczki promieniotwórcze znacznie wyżej i dalej. Wiejące na wysokim pułapie wiatry porwały je i poniosły na wschód. Radioaktywny pył dotarł na odległe o ponad 150 kilometrów zamieszkane atole Rongelap i Rongerik.
Wyspiarzy ewakuowano dopiero dwie doby po eksplozji. Wojsko USA monitorowało ich zdrowie w ramach tajnego Programu 4.1. Wynika z niego, że nikt nie stracił życia, ale 239 osób otrzymało "niebezpieczne" dawki promieniowania. Większość wykazywało objawy choroby popromiennej – tracili włosy i robiły im się otwarte rany na skórze. W kilka lat po eksplozji podwoiła się liczba przypadków poronień i urodzeń martwych dzieci. Osoby narodzone już po teście znacznie częściej chorowały na raka tarczycy.
Początek końca
Wieść o nieudanym amerykańskim teście szybko rozniosła się po świecie, pomimo tego, że wojsko USA starało się utrzymać wszystko w tajemnicy. Międzynarodowa reakcja i oburzenie były jednym z pierwszych impulsów na rzecz zakazania przeprowadzania testów broni jądrowej w atmosferze. Jednak zanim udało się go wprowadzić w życie, minęła jeszcze niemal dekada, podczas której zdetonowano około 200 ładunków.
Traktat zakazujący prób broni jądrowej w atmosferze podpisano ostatecznie w 1963 roku. Od tego czasu aż do końca zimnej wojny przeprowadzono jeszcze setki kolejnych eksplozji, ale już pod ziemią.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US Dep. of Energy