Marina Owsiannikowa, o której świat usłyszał, gdy na antenie państwowej rosyjskiej telewizji Pierwyj Kanał pokazała plakat potępiający inwazję zbrojną na Ukrainę, poinformowała, że zakończyła pracę w "Die Welt". "To było wyjątkowe doświadczenie pracy w wolnym dziennikarstwie" - napisała na Instagramie. Zatrudnienie Owsiannikowej w niemieckim dzienniku wywołało falę negatywnych komentarzy w ukraińskim środowisku dziennikarskim. Ona sama poinformowała, że "została zmuszona do powrotu do Rosji". "Niestety, to moja jedyna szansa na zobaczenie moich dzieci i wywarcie wpływu na ich przyszłość" - napisała.
"To było wyjątkowe doświadczenie pracy w wolnym dziennikarstwie. Dziękuję zespołowi die Welt (pisownia oryginalna - red.) za wspieranie mnie w tak trudnym czasie. Czas upłynął niepostrzeżenie. Nasz trzymiesięczny kontrakt dobiegł końca. Idę dalej" - poinformowała Marina Owsiannikowa we wpisie na Instagramie.
Nie ujawniła więcej szczegółów, nie podała, dlaczego kontrakt nie został przedłużony. W tej sprawie nie było także oświadczenia niemieckiego koncernu, który w kwietniu informował, że Owsiannikowa będzie pracowała jako "niezależny korespondent grupy medialnej, relacjonując wydarzenia z Ukrainy i Rosji".
Ulf Poschardt, redaktor naczelny grupy Welt twierdził wówczas, że "w kluczowym momencie Marina Owsiannikowa miała odwagę, by skonfrontować rosyjskich widzów z nieupiększonym obrazem rzeczywistości". "Robiąc to, broniła najważniejszych zasad etyki dziennikarskiej - mimo zagrożenia represjami ze strony państwa" - dodał, cytowany w komunikacie grupy.
Jak przypomniała rosyjska sekcja Deutsche Welle, decyzja w sprawie jej zatrudnienia wywołała niejednoznaczne reakcje, a przed studiem telewizyjnym Welt w Berlinie odbyła się nawet demonstracja mieszkających w Niemczech Ukraińców, którzy przypomnieli, że Owsiannikowa przez lata była związana z prorządowym Pierwym Kanałem i szerzyła prokremlowską propagandę.
Decyzja o zatrudnieniu Owsiannikowej w niemieckim koncernie wywołała także falę negatywnych komentarzy w ukraińskim środowisku dziennikarskim. Pod koniec maja miała wystąpić na konferencji prasowej w Kijowie i opowiedzieć o "działaniach rosyjskiej propagandy". Spotkanie - po sprzeciwie dziennikarzy - zostało odwołane.
Radio Swoboda przypomniało, że w pierwszym artykule zamieszczonym na łamach dziennika "Die Welt", Owsiannikowa napisała, ze była "nękana w sieciach społecznościowych z powodu antywojennego stanowiska", a także o tym, że "opony jej samochodu zostały przebite, a karta wejściowa do klubu fitness zablokowana".
Powrót do Rosji?
W poniedziałek Owsiannikowa poinformowała na Facebooku, że "została zmuszona do powrotu do Rosji".
"Bardzo trudno jest lecieć tam, gdzie wszystko jest przesiąknięte nienawiścią i militarnymi symbolami. Ale, niestety, to moja jedyna szansa na zobaczenie moich dzieci i wywarcie wpływu na ich przyszłość. 5 lipca będę musiała bronić swoich praw rodzicielskich w sądzie. Mój były mąż pracuje dla kanału propagandowego RT (dawniej Russia Today), kierowanego przez osławioną Margaritę Simonian, która grozi całemu światu wojną nuklearną. Po moim proteście antywojennym mąż złożył pozew i domaga się, aby dzieci zamieszkały z nim w Moskwie" - napisała.
Gest wywołujący duże emocje
O istnieniu Mariny Owsiannikowej światowe media dowiedziały się w połowie marca, kiedy w mediach społecznościowych pojawiło się nagranie z programu na żywo nadawanego w rosyjskiej telewizji Pierwyj Kanał. Za plecami prezenterki nieoczekiwanie pojawiła się kobieta, która trzymała plakat z napisem "no war" (nie dla wojny). Na transparencie napisano też: "Zatrzymać wojnę. Nie wierzcie propagandzie. Tutaj wszyscy kłamią".
Gest Owsiannikowej wywołał już wtedy duże emocje, a jej wystąpienie zostało odebrane niejednoznacznie. Ukraiński deputowany Roman Hryszczuk wątpił w spontaniczność jej zachowania i sugerował, że może to być "element zaplanowanej rosyjskiej propagandy skierowanej do Zachodu". Jednym z powodów - jego zdaniem - był napis na plakacie w języku angielskim, którym nie posługują się na co dzień ani Rosjanie, ani Ukraińcy.
Po jej demonstracyjnym występie, do którego doszło już po wprowadzeniu w Rosji surowych przepisów o "rozpowszechnianiu nieprawdziwej informacji o armii rosyjskiej" oczekiwano, że trafi co najmniej do aresztu lub w gorszym przypadku - do więzienia. Tak się jednak nie stało. Kobieta stanęła przed sądem, ale została jedynie ukarana grzywną w wysokości 30 tysięcy rubli.
Źródło: dw.com, Radio Swoboda, tvn24.pl