Obozy śmierci, w których więźniowie rodzą się i umierają, nie spędzając ani dnia na wolności. Niepełnosprawne dzieci, na których w szpitalu przeprowadza się testy z użyciem broni biologicznej i chemicznej. Ludzie tak ściśle odcięci od informacji o świecie zewnętrznym, że nie mają pojęcia, czym jest np. żyrafa. To tylko pojedyncze fragmenty składające się na obraz Korei Północnej, który wyłania się z rozmowy tvn24.pl z Joanną Hosaniak, wicedyrektor południowokoreańskiej organizacji walczącej o prawa człowieka w kraju rządzonym przez dyktatorską dynastię Kimów.
Joanna Hosaniak od 10 lat mieszka w Seulu, gdzie pracuje w Citizens’ Alliance for North Korean Human Rights (NKHR). To najstarsza południowokoreańska organizacja pozarządowa walcząca o prawa człowieka w Korei Północnej, jedna z nielicznych pomagająca także północnokoreańskim uchodźcom, głównie młodym, już na Południu. Do tej pory opieką objęła około 1,7 tys. uciekinierów.
Uwięzieni w środku świata
Pytam ją o aktualną sytuację na Północy. - Dla Kim Dzong Una przejęcie władzy, m.in. z powodu młodego wieku i braku doświadczenia, nie jest łatwe. Dlatego, żeby ją utrzymać, stara się kontrolować zarówno wojsko, swoją partię, jak i zwykłych obywateli. Po objęciu władzy zaostrzył nadzór nad społeczeństwem, rozpoczął czystki polityczne - opisuje Hosaniak.
Ocenia, że w najbliższym czasie w Korei Północnej nie ma co liczyć na poprawę sytuacji. - Jeżeli Kim Dzong Un doprowadzi do jakiegokolwiek ocieplenia czy zmian, one prawdopodobnie doprowadzą do upadku reżimu. Nie chce tego ani on, ani elity zgromadzone wokół niego - uważa.
Mimo to według Hosaniak Koreańczycy z Północy są coraz bardziej świadomi tego, co dzieje się poza ich krajem, szczególnie mieszkańcy rejonów przygranicznych. - Dociera do nich więcej informacji z zewnątrz, m.in. dzięki południowokoreańskim filmom, głównie operom mydlanym, które oglądają i z których czerpią wiedzę o świecie. Coraz bardziej zdają sobie sprawę, że przez lata byli oszukiwani - mówi. Zaraz jednak podkreśla: - Ale im bardziej w głąb kraju, tym trudniej o informacje, tam ludzie nadal żyją w nieświadomości. Niedawno rozmawiałam z uciekinierami, którzy pochodzili z naprawdę bardzo małych wiosek - oni nie mieli bladego pojęcia o świecie poza Koreą Północną.
Historia o nieistniejącej żyrafie
Polka opowiada historię, jaka najbardziej zapadła jej w pamięć w czasie pracy w Korei.
- Na jedne z zajęć z angielskiego, które prowadziłam dla Koreańczyków z Północy, przyniosłam ilustrowaną, napisaną bardzo prostym językiem książkę o zwierzętach w Afryce. Chciałam, żeby dowiedzieli się czegoś nowego o świecie. Czytałam im fragment o żyrafie - jakie to zwierzę, że ma długą szyję, że śpi na stojąco. Słuchali, było to dla nich zabawne, ale w pewnym momencie zapytali: "co to jest ta żyrafa?". Przetłumaczyłam więc im słowo "żyrafa" z angielskiego na koreański, ale ciągle patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Nadal nie rozumieli słowa "żyrafa". Gdy w końcu narysowałam im tą żyrafę i przyniosłam jej zdjęcia okazało się, że oni nigdy nie widzieli i nie słyszeli o takim zwierzęciu - wspomina.
Podkreśla, że ten przykład uświadomił jej, o jak wielu sprawach nie wiedzą. - Może nie jest to wiedza najważniejsza, ale każdy z nas, gdy był dzieckiem słyszał o żyrafie. Zrozumiałam wtedy, jak smutne i jak różne od naszego było ich dzieciństwo - dodaje.
Szpital 83 - miejsce, w którym dzieci znikają
Polka stara się zbierać nie tylko relacje zwykłych mieszkańców Korei Północnej, ale także tych, którzy w reżimowej hierarchii zajmowali wysokie szczeble. - Przeciętni mieszkańcy państwa Kimów nie wiedzą, jak funkcjonuje ich społeczeństwo, jak wygląda hierarchia władz, kto wydaje rozkazy. Takie wiadomości można zdobyć tylko od osób, które należały do władz - tłumaczy.
Hosaniak w ostatnim czasie spotkała się z byłym pracownikiem północnokoreańskich ministerstw Bezpieczeństwa Ludowego i Obrony. - Zdradził, że jedną z pierwszych decyzji Kim Dzong Una było usunięcie z widoku publicznego bezdomnych dzieci ulicy (inaczej "kkotjebi"). Mówił, że na ciężarówki pakowano po kilkaset osób i wywożono je w miejsca odosobnienia, starano się je odizolować - opowiada.
Mężczyzna mówił też o trudnej sytuacji osób niepełnosprawnych w stolicy Korei Północnej. - Z jego informacji wynika, że na jednej z odizolowanych wysp w prowincji Hamgyong Południowy istnieje szpital 83, do którego trafiają oddawane przez rodziców, głównie z Pjongjangu, niepełnosprawne dzieci. Tracą tam tożsamość, po prostu przestają istnieć. W tym szpitalu na dzieciach przeprowadza się eksperymenty z użyciem broni biologicznej i chemicznej - relacjonuje. Zaznacza przy tym jednak, że do tej pory informacje o Szpitalu 83 pochodzą tylko od tego byłego północnokoreańskiego urzędnika.
- Rozmowa z tym mężczyzną była dla mnie trudna, wyjątkowo utkwiła mi w pamięci. Przeprowadziłam ją już parę miesięcy temu, ale myślę o niej praktycznie codziennie - podkreśla Polka.
Rodzinne obozy śmierci
Hosaniak opowiada też o istniejących w Korei Północnej obozach koncentracyjnych. - Do tej pory wiedzieliśmy o istnieniu sześciu tego rodzaju obiektów. Obecnie mówi się, że dwa - te, z których była możliwość wyjścia po odbyciu tzw. procesu resocjalizacji - zostały zamknięte albo przeniesione w inne miejsce. Natomiast te, które pozostały, są obozami całkowicie odizolowanymi, ich więźniowie nie mają szans na wolność - tłumaczy.
Jak zaznacza, do obozów trafiają nie tylko sami skazani (często nawet za najdrobniejsze i najbardziej błahe przewinienia, np. za nadepnięcie na gazetę ze zdjęciem Kim Dzong Ila), ale również ich rodziny - małżonkowie, dzieci, wnukowie. Część z nich spędza tam całe życie, nie przebywając ani dnia na wolności.
W obozach najprawdopodobniej przeprowadzane są również testy medyczne na więźniach. - Wiedząc, jakim reżimem jest Korea Północna, trzeba sobie zdawać sprawę, że dla niego "jakieś tam" badania medyczne to naprawdę nic takiego. Zdobycie dowodów w tej sprawie jest jednak trudne. Osoby, na których tego rodzaju testy były przeprowadzane albo nie żyją albo nigdy nie zostaną wypuszczone z obozu - wyjaśnia.
- To, co dzieje się w północnokoreańskich obozach, jest jeszcze gorsze niż Oświęcim. Obozy koncentracyjne w Korei Północnej istnieją już ponad 60 lat - ocenia. I kontynuuje: - Pierwsze zostały założone tuż po drugiej wojnie światowej - najpierw dla jeńców wojennych, następnie dla jeńców wojny koreańskiej. Potem, gdy w latach 70. reżim przygotowywał Kim Dzong Ila na przejęcie władzy i wzmocnił system ideologiczny, ludzi do obozów zaczęto wysyłać w ramach kary.
- Według naszych szacunkowych danych, zginęły tam miliony - dodaje.
Gdzie jest szpieg?
- Czy nie boisz się, że wśród ludzi, którym pomagasz razem z organizacją, mogą być północnokoreańscy szpiedzy? - pytam Polkę. - Oczywiście, zawsze istnieje takie ryzyko - przyznaje.
Opowiada historię 32-letniego uchodźcy Yu Woo-seonga, która ostatnio poruszyła północnokoreańską diasporę w Korei Południowej.
- Jednego z mężczyzn, który otrzymał stypendium od naszej organizacji, aresztowały południowokoreańskie służby specjalne. Oskarżono go o przekazywanie Korei Północnej informacji o uchodźcach. Mieszkał na Południu od ok. 10 lat, został zatrudniony przez burmistrza Seulu. Prowadził m.in. specjalne programy integracyjne dla Koreańczyków z Północy, więc miał całe bazy danych nt. tych ludzi - wspomina.
Yu wydała 26-letnia siostra, którą w październiku 2012 roku sprowadził z Północy. Po przyjeździe była przesłuchiwana przez południowokoreański wywiad, któremu wyznała, że jej brat jest szpiegiem, a informacje o uchodźcach przekazywał znajdującym się w Chinach północnokoreańskim urzędnikom.
- W momencie kiedy ta informacja ujrzała światło dzienne wszyscy byli w szoku. Także jego znajomi z Korei Północnej, z którymi studiował - zaznacza Hosaniak.
Jednak po półrocznym pobycie Yu w areszcie jego siostra zmieniła zdanie: oświadczyła, że agenci południowokoreańskiego wywiadu znęcali się nad nią psychicznie i fizycznie, i wymusili na niej podpisanie fałszywych zeznań. Ostatecznie pod koniec sierpnia mężczyzna został uniewinniony - sąd argumentował, że podczas zbierania materiałów obciążających Yu złamano procedury.
Nie ma pieniędzy, nie ma ucieczki
Zanim jednak Koreańczycy z Północy znajdą się na Południu, muszą wydostać się z kraju, którego opuszczanie przez zwykłych mieszkańców jest zakazane. Obecnie jest jeszcze trudniejsze, niż kilka lat temu.
- W ostatnich latach kontrola na granicy została zaostrzona, pobudowano specjalne zasieki z drutami kolczastymi, mające pełnić rolę pułapek. Aktualnie nie da się przekroczyć granicy Korei Północnej, jeśli nie posiada się albo pieniędzy dla brokera (osoby zajmującej się organizowaniem ucieczek) i łapówki dla strażników granicznych, albo nie ma się rodziny w Korei Południowej, która pomoże w organizacji i opłaceniu podróży - wyjaśnia Polka.
Ucieczka to wydatek niemały, często poza możliwościami finansowymi przeciętnego mieszkańca Północy, którego średnia pensja wynosi około trzech tysięcy wonów (20 dolarów). Wyprawa organizowana przez brokera - z Korei Północnej do Tajlandii (gdzie uchodźcom nie grozi już odesłanie do kraju) - to koszt co najmniej 4 tysięcy dolarów.
Długa droga do wolności
Najczęściej uciekają przez rzekę Tumen do Chin, potem przez Laos do Tajlandii.
- Docierając do Tajlandii mają ze sobą tabliczki informujące, że przybyli z Korei Północnej albo są poinstruowani, by powiedzieć strażnikom dwa słowa: "North Korea". Tamtejsza policja aresztuje ich, następnie osadza w ośrodkach dla nielegalnych imigrantów, gdzie oczekują na proces za nielegalne przekroczenie granicy. Są już jednak pod oficjalną opieką Korei Południowej - tłumaczy punkt po punkcie Hosaniak.
Po około dwóch-trzech tygodniach północnokoreańscy uchodźcy wylatują do Korei Południowej. - Po przylocie przejmują ich natychmiast służby specjalne, które przeprowadzają przesłuchania. Odbywają się one w jednostkach służb specjalnych, w tym czasie uchodźcy nie mają żadnego kontaktu z rodziną i światem zewnętrznym, są w zupełnym odizolowaniu. Aktualnie procedura przesłuchań - z powodu zaostrzenia stosunków pomiędzy Koreą Północną i Południową oraz zagrożenia obecnością szpiegów wśród Koreańczyków z Północy - została zaostrzona i wydłużona. Może trwać nawet trzy miesiące - mówi dalej Polka.
Po zwolnieniu przez służby specjalne przybysze trafiają do Hanawonu - znajdującego się kilkadziesiąt kilometrów od Seulu specjalnego ośrodka przystosowawczego dla uchodźców. Przez kolejne trzy miesiące uczą się tam wszystkiego: jak założyć konto w banku, obsługi pralki, poruszania komunikacją miejską, higieny osobistej czy zwykłych zakupów.
Po opuszczeniu Hanawonu uchodźcy w końcu rozpoczynają samodzielne życie. Hosaniak zaznacza, że nadal są jednak wspierani przez południowokoreański rząd. Na start otrzymują zapomogę finansową w wysokości kilkunastu tysięcy dolarów. Rząd pomaga im także w wynajęciu mieszkania i opłaceniu kaucji, która w Korei Południowej potrafi sięgać nawet 50 proc. wartości mieszkania. Dodatkowo, za każdy zdobyty certyfikat zawodowy, otrzymują premię w wysokości kilku tysięcy dolarów. Polka zwraca jednak uwagę: - Część osób zdobywa jak najwięcej zawodów tylko po to, żeby dostać pieniądze, ale później w nich nie pracuje.
Bez szans na sukces?
Polka wraz ze swoją organizacją poza bezpośrednią pomocą uchodźcom walczy także o zmianę sytuacji w Korei Północnej. Za sukces uznaje powołanie w marcu przez ONZ specjalnej komisji śledczej ds. Korei Północnej - w dużej mierze do jej powstania przyczyniła się właśnie NKHR.
- W grudniu ubiegłego roku spotkaliśmy się z Wysokim Komisarzem Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka. W spotkaniu razem z nami udział brało dwóch uciekinierów, którzy całe swoje życie spędzili w obozach koncentracyjnych w Korei Północnej. Było ono decydujące w wydaniu oświadczenia, że taka komisja śledcza i śledztwo są potrzebne - mówi.
Od sierpnia komisja prowadzi przesłuchania, które mają dowieść czy na Północy popełniono zbrodnie przeciwko ludzkości. W dalszym etapie sprawa może trafić do Międzynarodowego Trybunału Karnego, który z kolei ma prawo podjąć własne śledztwo i na jego podstawie wydać nakaz aresztowania przywódcy Korei Północnej. Zdaniem Hosaniak, aktualnie taki scenariusz, ze względu na sprzeciw Chin i Rosji, jest jednak mało realny.
Pytam więc ją: czy w takim razie Twoja praca nie jest walką z wiatrakami? - Po części pewnie tak. Nie mamy wpływu na sytuację w Korei Północnej, nie możemy tam działać - przyznaje. Ale zaraz dodaje: - Z drugiej strony, nieraz gdy jakaś opcja wydaje się nierealna, nagle przychodzą gwałtowne zmiany, które ją umożliwiają. Nigdy nie wiesz, kiedy przychodzi rewolucja.
- Nie sądzę, żeby system Korei Północnej był w stanie wytrzymać naprawdę długo. Może 10-20 lat - podsumowuje Hosaniak.
Autor: Natalia Szewczak//kdj / Źródło: tvn24.pl