Fiasko ostatniego spotkania ministrów spraw zagranicznych Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy było do przewidzenia. Kijów chce siłą zdusić rebelię, więc odrzuca rozejm. Moskwa nie zamierza rezygnować z militarnego wspierania separatystów. Dopóki to się nie zmieni, dyplomacja nie ma znaczenia. Nieobecność Polski w tych rokowaniach nie jest więc żadną stratą.
Dyplomacja odgrywa niewielką rolę od początku konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Tak naprawdę ostatnim jej osiągnięciem było kijowskie porozumienie Wiktora Janukowycza z opozycją (21 lutego) - przy mediacji Niemiec, Francji i Polski oraz biernej postawie obserwatora Rosji.
Potem liczyła się już tylko brutalna siła, od aneksji Krymu poczynając, na rozpętaniu regularnej wojny w Donbasie kończąc. Od pół roku żaden z uczestników międzynarodowej gry wokół Ukrainy nie może pochwalić się jakimś osiągnięciem. Nie zmieniło tego kilka wielostronnych spotkań, parę przyjętych (i natychmiast wyrzuconych do kosza) deklaracji ani dziesiątki telefonicznych rozmów liderów.
Jeszcze do końca maja w te dyplomatyczne wysiłki angażowały się Stany Zjednoczone i Unia Europejska. Apogeum tego zaangażowania było spotkanie w Genewie (17 kwietnia), zakończone "papierowym" sukcesem Rosji CZYTAJ WIĘCEJ O "GENEWSKIEJ PUŁAPCE".
Od czerwcowego spotkania światowych przywódców w Normandii na polu pozostało już tylko czterech graczy: Niemcy, Francja, Rosja i Ukraina. W rzeczywistości zaś trzech, bo Paryż pełni tu rolę listka figowego mającego sprawiać wrażenie, że Berlin mediuje w imieniu Europy. W tym składzie spotkano się dwa razy w stolicy Niemiec - 2 lipca i 17 sierpnia. Bez efektu. Jakie cele przyświecają uczestnikom rokowań i jaki wpływ ma to na efekt negocjacji?
Niemcy
Jeśli ktoś jeszcze może skłonić Kijów i Moskwę do rozmów na serio, bo już nawet nie do porozumienia, to są to Niemcy. Z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, są politycznym i gospodarczym liderem Unii Europejskiej, więc ich głos ws. ukraińskiego kryzysu może być odbierany (Berlin stara się, by tak było) jako stanowisko całej UE. Po drugie, Niemcy tradycyjnie mają duże wpływy w Europie Środkowej i Wschodniej, także na wschód od granicy UE i NATO. Po trzecie, Berlin od lat jest najważniejszym partnerem Rosji w Europie, więc jeśli ktoś z Zachodu może być wysłuchany w Moskwie, to jest to właśnie Merkel. To wszystko czyni z Niemiec naturalnego mediatora w konflikcie Rosji z Ukrainą.
Aktywność Berlina - szczególnie wykorzystanie kanału bezpośredniego łączącego stolicę Niemiec z Kremlem - obrazuje liczba rozmów telefonicznych Merkel z Putinem. Od początku roku do 20 sierpnia odbyły się one aż 33 razy, zdecydowanie więcej niż w przypadku jakiegokolwiek innego lidera zachodniego. W tym samym czasie Francois Hollande rozmawiał z Putinem 15 razy, a Barack Obama "tylko" 10 razy.
Głównym celem Niemiec jest niedopuszczenie do dalszej eskalacji konfliktu, a już szczególnie do otwartej interwencji Rosji na Ukrainie. To zmusiłoby Zachód do dalszego zaostrzenia kursu wobec Moskwy i nałożenia kolejnych sankcji, co wywołałoby z kolei odwetowe kroki Rosji. Taki scenariusz uderzałby jeszcze mocniej w strategiczne partnerstwo Berlina z Moskwą, które - co wyraźnie widać zwłaszcza obecnie - jest jednym z priorytetów polityki państwa niemieckiego.
Niestety dla Berlina, przybliżająca się militarna klęska rebelii zwiększa prawdopodobieństwo interwencji rosyjskiej. Zapobiec temu można tylko na dwa sposoby. Pierwszy to przekonać Putina, żeby de facto przyznał się do klęski na Ukrainie - bo tak wszyscy odbiorą zwycięstwo operacji antyterrorystycznej Kijowa. Takie próby Berlin podejmował zwłaszcza po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga. Bezskutecznie. Drugi wariant? Przekonać Ukrainę do wstrzymania ognia. Czyli najprawdopodobniej do oddania Donbasu. Bo rozejm byłby zapewne pierwszym etapem "zamrażania" konfliktu na wzór Naddniestrza. Dlatego na rozejmie tak bardzo zależy Rosji.
Rosja i Ukraina
Powodzenie niemieckiej mediacji zależy od zmiany stanowiska stron konfliktu, czyli Ukrainy i Rosji (choć Moskwa wciąż usiłuje przekonać wszystkich, że to konflikt wewnątrzukraiński, a stronami są Kijów i separatyści). Na razie żadna z nich nie zamierza ustąpić w punktach, które uważają za niepodlegające negocjacji. I niewiele wskazuje na to, żeby się to miało zmienić w najbliższym czasie.
Po ostatnim spotkaniu "berlińskiego kwartetu" (17 lipca) szef ukraińskiej dyplomacji Pawło Klimkin stwierdził, że niektóre postulaty partnerów były dla Kijowa nie do przyjęcia. Siergiej Ławrow zaś oświadczył, że w ogóle nie ma sensu rozmawiać, jeśli za warunek wstępny nie uzna się natychmiastowego zawieszenia broni. Tak więc rozejm z jednej strony, a z drugiej wstrzymanie pomocy wojskowej dla rebelii są tymi punktami, które blokują dalsze negocjacje.
Dlaczego więc Rosja i Ukraina w ogóle uczestniczą w rozmowach organizowanych przez Berlin? Rosja - bo pokazuje dobrą wolę, a przy okazji nie chce zrażać Niemiec, gdyż to w nich widzi ten kraj, któremu uda się może w końcu nakłonić Kijów do rozejmu. Ukraina - bo też chce wykazać gotowość do pokojowego rozwiązania sporu i też nie chce zrazić do siebie Niemiec. Woli utrzymać przynajmniej to werbalne poparcie, jakie ma ze strony Berlina, najważniejszego kraju Europy. Póki Kijów ma jednoznaczne poparcie USA dla operacji antyterrorystycznej w Donbasie, nie pójdzie w tej kwestii na żadne ustępstwa.
Nie bez znaczenia dla sztywnych stanowisk Rosji i Ukrainy są też polityczne kalkulacje ich przywódców. Żaden z nich nie może pójść na ustępstwa. Gdyby Petro Poroszenko ogłosił rozejm, stanąłby w obliczu kolejnej rewolucji. Nie tylko radykałowie, ale przede wszystkim opinia większości społeczeństwa domagają się zdecydowanych działań. Po ofiarach Majdanu, po utracie Krymu bez żadnego oporu, wobec przelewu krwi w Donbasie nastroje społeczne, delikatnie mówiąc, nie sprzyjają dialogowi i porozumieniu z Putinem.
Ten z kolei zaszedł w swej wojennej polityce tak daleko, że jakikolwiek kompromis ma wielkie szanse być uznanym za porażkę w starciu z pogardzanymi i znienawidzonymi "banderowcami" (efekt propagandy). Rekordowe poparcie rodaków Putin zawdzięcza nie dyplomacji i porozumieniom, lecz agresji i brutalnej sile.
Francja i nieobecni
Choć na równych prawach zasiada przy berlińskim stole, Francja faktycznie jest tylko dodatkiem. Rodzajem listka figowego, w który przybrały się Niemcy. Dlaczego Paryż się angażuje? Pokazuje, że jest ważnym graczem (choć akurat w tej sprawie to pozór), chce też brać udział we wszelkich ważnych kwestiach związanych z Rosją, bo chciałby być jej partnerem nr 2 w Europie (pierwsze miejsce jest zarezerwowane dla Niemiec). Ma podobną motywację co Berlin - uniknąć wojny i zaostrzenia konfliktu Rosji z Zachodem, a jak się uda, w końcu zacząć obniżać temperaturę konfliktu na wschodzie Europy.
Nie mniej ważne od tego, kto rozmawia, jest to, kogo przy tych rozmowach nie ma. To przede wszystkim Stany Zjednoczone. Ale ich stosunki z Rosją są teraz tak złe, że trudno sobie wyobrazić, żeby Putin zgodził się na ich udział w negocjacjach. To wzmacniałoby też pozycję Ukrainy. Zapewne niechętnie Amerykanów przy stole rozmów widziałaby też Merkel. Sprawa Ukrainy i prawdopodobieństwo jej dyplomatycznego uregulowania (nawet jeśli odległe) umocni pozycję Berlina na Starym Kontynencie i zarazem osłabi pozycję USA. W Niemczech tradycyjnie widzi się w Amerykanach przeszkodę dla dobrej współpracy z Rosją. Tymczasem to Berlin chętnie zmonopolizowałby stosunki Zachodu z Moskwą. Nie bez znaczenia jest też "szpiegowski" konflikt Berlina z Waszyngtonem.
Obama zresztą też się nie palił do udziału w wielostronnych dyplomatycznych zabiegach. Woli uczestniczyć w tej rozgrywce w inny sposób: z jednej strony wspierać Ukrainę na bazie relacji dwustronnych (stąd m.in. liczne telefoniczne rozmowy Obamy i Bidena z Poroszenką), a z drugiej oddziaływać poprzez NATO.
W dyplomatycznych działaniach ws. konfliktu na Ukrainie nie uczestniczy też Unia Europejska jako instytucja. Z jednej strony wynika to z trwających właśnie personalnych zmian w brukselskiej biurokracji, a z drugiej strony mamy Niemcy, które wolą załatwiać sprawę same, a przecież dominują w UE. Zresztą nałożenie kolejnych tur sankcji na Rosję przez Unię definitywnie zamknęło Brukseli drogę do udziału w negocjacjach - Moskwa nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpliwości.
Wreszcie, dlaczego berliński kwartet nie jest kwintetem? Dlaczego nie ma tam Polski? Na pewno jedna przyczyna to niechęć Rosji do takiego modelu rozmów (podobna sytuacja co z USA). Druga to jednak relatywna słabość Polski przy takich tuzach jak Niemcy i Francja. Trzecia to przynależność Polski do "trójkąta weimarskiego", a więc założenie, że Steinmeier i Fabius przy negocjacyjnym stole nie mówią rzeczy jakoś szczególnie odbiegających od tego, co miałby do powiedzenia Sikorski. Nie można też jednak wykluczyć, że Niemcy i Francja w tych negocjacjach bardziej naciskają na ustępstwa Kijowa niż Moskwy. Jeśli tak jest, to nawet lepiej, że Polski przy tym nie ma. A biorąc pod uwagę marny skutek aktywności Steinmeiera i Fabiusa, to może i lepiej, że nie firmujemy przedsięwzięcia, które - przynajmniej na razie - jest zupełną klapą.
Pułapki
Skąd przypuszczenie, że w czterostronnych rozmowach Niemcy i Francja sprzyjają bardziej postulatom Moskwy? O ustaleniach ostatniego berlińskiego szczytu nie wiadomo nic konkretnego. Jeśli jednak były zbliżone do tych z 2 lipca, to nie ma się co dziwić, że Kijów powiedział "nie". Cóż bowiem przewidywała przyjęta 2 lipca "Wspólna deklaracja ministrów spraw zagranicznych Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy?".
Po pierwsze, bezwarunkowe zawieszenie broni. To byłby krok wstecz wobec planu pokojowego Poroszenki z 20 czerwca, który uzależniał rozejm od rozbrojenia rebeliantów (w zamian za amnestię) i ewakuacji tych sił do Rosji. Drugi niekorzystny dla Kijowa punkt jest taki, że w dokumencie mówi się o "stronach": rządzie ukraińskim i kierownictwie "republik ludowych". To by oznaczało faktyczną legitymizację separatystów i przyznanie, że wojna w Donbasie to wewnętrzny konflikt ukraiński. A z tego wynika zdjęcie odpowiedzialności z Rosji. Co więcej, zgodnie z berlińską deklaracją Rosja miałaby pełnić rolę mediatora nadzorującego wypełnianie postanowień porozumienia przez rebeliantów - stronę ukraińską miałby nadzorować Zachód.
Dlaczego Klimkin podpisał się pod taką deklaracją? Bo nie miała żadnej mocy wiążącej bez akceptacji przez władze w Kijowie. Zaś niepodpisanie dokumentu szkodziłoby wizerunkowi Ukrainy, która właśnie szykowała się do rozpoczęcia ofensywy, trwającej w Donbasie do dziś.
Inny lansowany przez Niemcy pomysł groźny dla interesów Ukrainy to tzw. grupa kontaktowa. Jej zadaniem ma być prowadzenie pokojowego dialogu na niższym szczeblu i uzgadnianie konkretnych spraw przez uczestników konfliktu i mediatorów. Już w samej swej istocie taki projekt był rozwiązaniem fatalnym dla Kijowa, a korzystnym dla Moskwy. Bo skład grupy oznaczał uznanie konfliktu za wewnątrzukraiński (czyli znów mamy zdjęcie z Rosji odpowiedzialności za wojnę). Układ sił w "grupie kontaktowej" był dla Ukrainy jeszcze gorszy niż w "kwartecie berlińskim": Ukraina, Rosja, OBWE, "Doniecka Republika Ludowa", "Ługańska Republika Ludowa", Wiktor Medwedczuk. Zdecydowana dominacja rosyjska. Najbardziej zaskakuje obecność Medwedczuka, nie do końca wiadomo na jakich zasadach, w jakim charakterze? Jedno jest pewne, Medwedczuk to obecnie jeden z najważniejszych ludzi Kremla w ukraińskiej polityce, "szara eminencja" za czasów Leonida Kuczmy, prywatnie kum... Putina.
Do spotkań grupy doszło tylko kilka razy i nie miały one żadnego znaczenia. Niewykluczone jednak, że ta idea jeszcze wróci - jeśli konflikt utkwi w martwym punkcie i dojdzie do jakichś prób rozmów, Moskwa będzie zapewne naciskała na powrót do tego formatu rozmów "w terenie".
Co z tym rozejmem?
Rosja nie chce zaprzestać wspierania militarnego rebeliantów, bo to oznaczałoby ich zupełną klęskę w parę dni. Ukraina nie chce rozejmu, bo to dałoby rebeliantom czas na przegrupowanie się i wzmocnienie. Poza tym wcale nie poprawiłoby sytuacji ludności cywilnej. Separatyści pokazali już nie raz, że nie respektują tworzonych przez siły ukraińskie korytarzy humanitarnych. Kijów już raz poszedł na wariant zawieszenia broni i zobaczył, że nic to nie dało - jedynie wzmocniło przeciwnika.
20 czerwca Poroszenko ogłosił 7-dniowe zawieszenie broni. A potem przedłużył je jednostronnie do 30 czerwca. Rebelianci ogłosili rozejm 23 czerwca, ale w ogóle go nie respektowali. W tym czasie zabili blisko 30 żołnierzy ukraińskich i ranili blisko 70. 29 czerwca zajęli koszary w Doniecku i wprowadzili do Ługańska kolumnę pojazdów opancerzonych. Tego samego dnia - w dziewiątym dniu obowiązywania zawieszenia broni - gen. Philip Breedlove, dowódca sił NATO w Europie mówił na briefingu w Pentagonie, że Rosja, korzystając z rozejmu, przerzuciła do Donbasu dodatkowe czołgi, wozy opancerzone, broń przeciwlotniczą. Separatyści zupełnie zignorowali też 15-punktowy plan pokojowy przedstawiony przez Poroszenkę. Nie chcieli o nim nawet dyskutować.
Najpierw ustalenia za kulisami?
Czy fiasko dotychczasowych oficjalnych negocjacji oznacza, że nie ma żadnych szans na to, by dyplomatycznie wygaszać konflikt? Oczywiście, że nie. Obie strony konfliktu zdają sobie sprawę, że w końcu trzeba będzie znaleźć jakieś porozumienie. Być może więc ważniejsze są te rozmowy, które nie toczą się w świetle kamer, o których nie wiedzą ani ukraińska opinia publiczna, ani społeczeństwo rosyjskie. Takie jak np. spotkanie szefów administracji prezydenckich Rosji i Ukrainy- Siergieja Iwanowa i Borysa Łożkina - w Soczi 15 sierpnia.
Fakt prowadzenia nieoficjalnych rozmów potwierdził też pośrednio wpływowy poseł niemieckiej CDU Karl-Georg Wellmann 1 sierpnia: - Negocjacje - to za dużo powiedziane. Ten i ów dysponuje kanałami do rozmów. Można o tym wiedzieć, ale nie powinno się o tym mówić.
Decydujące mogą być najbliższe dni. W sobotę Merkel pojawi się w Kijowie. We wtorek w Mińsku spotkają się Poroszenko i Putin. Zapewne Merkel zawiezie jakąś propozycję Poroszence i będzie starała się doprowadzić do pozytywnych efektów spotkania w Mińsku. Można się tylko domyślać, że jej oferta będzie poważna. Inaczej nie angażowałaby się osobiście. Dotychczas wystawiała w tej dyplomatycznej batalii Steinmeiera. A ten zaliczał porażkę za porażką.
Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl