Nie rzadziej niż co cztery lata okładki niektórych polskich tygodników politycznych wypełniają mrożące krew w żyłach obrazy przedstawiające najczęściej rosyjskie czołgi, rakiety i uzbrojonych po zęby żołnierzy, a nawet grzyby nuklearnych eksplozji. Tytuły części dzienników krzyczą zdaniami pytającymi, czy wybuchnie wojna z Rosją. W ślad za tym eksperci lub osoby za takowych uchodzące udzielają na ten temat wywiadów, a politycy różnych opcji ze zmarszczonymi czołami odnoszą się do tej ponurej perspektywy. W rzeczywistości do tego powtarzającego się spektaklu dochodzi częściej, także wtedy, gdy Rosja po raz kolejny przerzuca - w ramach niezapowiedzianych ćwiczeń - znaczące siły zbrojne pod granicę z Ukrainą czy wprowadza je - po uprzednim ogłoszeniu - na ćwiczenia odbywające się na białoruskich poligonach. Zwykle po kilkunastu dniach, gdy żołnierze wracają do stałych miejsc dyslokacji, medialne wzmożenie ucicha i wszyscy zapominają o apokaliptycznych scenariuszach, bombardujących obywateli naszej Ojczyzny. Aż do następnego razu.